— Niestety, nie — westchnęła Tolly Mune. — Jedna z jej najmniej ważnych członkiń uznała, że zsika się w majtki, jeśli nie podzieli się z kimś tą wiadomością, więc zwołała konferencję prasową i poinformowała o wszystkim całą planetę. Przypuszczam, że chciała w ten sposób zdobyć parę milionów nowych głosów w najbliższych wyborach, co zresztą jej się udało. Przy okazji wybuchł nie lada skandal, w wyniku czego kolejny Przewodniczący musiał ustąpić ze stanowiska. Wiesz, kto zajął jego miejsce? Właśnie ta gadatliwa jędza, Mama Pająk we własnej osobie.
— Odnoszę wrażenie, że mówi pani o sobie samej — zauważył Haviland Tuf.
— Ale wtedy nikt już mnie nie nienawidził. Miałam opinię sprawnego urzędnika, wciąż jeszcze krążyły różne romantyczne opowieści na mój temat, a co najważniejsze, mogła mnie zaakceptować każda z najważniejszych frakcji w Radzie. Było to trzy miesiące temu i od tego czasu nie miałam ani chwili spokoju. — Uśmiechnęła się ponuro. — Ci z Yandeen także oglądają nasze programy informacyjne. W chwili, kiedy podano wiadomość o objęciu przeze mnie stanowiska, uznali, że S’uthlam stanowi, cytuję: zagrożenie dla pokoju i stabilności w tej części galaktyki, koniec cytatu, po czym zwołali wszystkich swoich cholernych sojuszników, żeby ustalić, co z nami począć. Ostatecznie wystosowali ultimatum: albo natychmiast wprowadzimy obowiązkową kontrolę urodzeń, albo oni zajmą S’uthlam i wprowadzą ją siłą.
— Bardzo sensowne rozwiązanie, choć z pewnością przedstawione w mało taktowny sposób — stwierdził Tuf. — Stąd też ta wojna. Wszystko to jednak w dalszym ciągu nie wyjaśnia przyczyn tak wrogiego nastawienia do mojej osoby. Dwa razy już udało mi się oddalić od was widmo zagłady, więc chyba nie przypuszczaliście, że teraz odmówię wam pomocy?
— Byłam pewna, że zrobisz, co będziesz mógł, ale na swoich warunkach. Do diabła, Tuf! Pomagałeś nam, owszem, ale zawsze to ty ustalałeś warunki, a wszystkie rozwiązania, jakie nam zaproponowałeś, okazały się cholernie krótkotrwałe!
— Wielokrotnie ostrzegałem was, że mogę tylko odwlec nieszczęście.
— Ostrzeżeniami jeszcze nikt się nie najadł. Przykro mi, ale nie mamy wyboru. Tym razem nie możemy pozwolić, żebyś zalepił nam małym plasterkiem silnie krwawiącą ranę i zniknął na następnych parę lat, bo kiedy zjawiłbyś się tu znowu, żeby zobaczyć, jak się miewamy, nie byłoby już z nas nawet co zbierać. Potrzebujemy „Arki”, Tuf, ale potrzebujemy jej na stałe. Będziemy potrafili ją wykorzystać. Dziesięć lat temu powiedziałeś, że nie znamy się ani na biotechnologii, ani na ekologii, i miałeś całkowitą rację. Wtedy. Ale czasy się zmieniają. Udało nam się stworzyć jedną z najbardziej rozwiniętych cywilizacji w zamieszkanym przez ludzi kosmosie, a przez minione dziesięć lat skoncentrowaliśmy wysiłki na szkoleniu właśnie ekologów i bioinżynierów. Moi poprzednicy sprowadzili z Avalonu i Newholme’u najlepszych specjalistów w tych dziedzinach, prawdziwych geniuszy. Ba, ściągnęli nawet paru genetyków z Prometeusza. — Pogłaskała kota i uśmiechnęła się lekko. — To właśnie oni pomogli stworzyć Kufla.
— Zaiste — mruknął Tuf.
— Potrafimy w pełni wykorzystać możliwości „Arki”. Choćbyś był nie wiadomo jak genialny, Tuf, to jesteś tylko jeden, a my chcemy umieścić twój statek na orbicie i obsadzić go dwustuosobową załogą złożoną z najlepszych uczonych i techników, którzy będą bez przerwy, dzień w dzień, szukali drogi wyjścia z naszych problemów. Magazyn tkanek „Arki” oraz informacje przechowywane w pamięci jej komputerów stanowią naszą jedyną, ostatnią nadzieję — z pewnością zdajesz sobie z tego sprawę. Wierz mi, Tuf, zanim wydałam Oberowi rozkaz zajęcia twojego statku siłą, przeanalizowałam wszystkie możliwe rozwiązania, ale czy miałam jakiś wybór, wiedząc, że ani go nie sprzedasz, ani nie oddasz z własnej woli? Nie chcemy cię oszukać. Dostaniesz za niego uczciwą cenę. Obstawałam przy tym i nadal będę obstawać.
— Zakładała więc pani, że po zbrojnym zajęciu „Arki” pozostanę przy życiu. Przyznam, iż pani optymizm budzi we mnie niesłychaną otuchę.
— Ale teraz przecież żyjesz, a ja nadal chcę kupić od ciebie tę cholerną skorupę. Możesz zostać na pokładzie i pracować z naszymi ludźmi. Jestem gotowa zapewnić ci dożywotnie zatrudnienie na warunkach, jakie sam ustalisz. Mogę nawet darować ci ten jedenastomilionowy dług. Chcesz, żebyśmy przemianowali planetę na twoją cześć? Proszę bardzo, powiedz tylko słowo.
— Bez względu na to, jaką nosiłaby nazwę, nadal byłaby przeludniona — odparł Tuf. — Gdybym zgodził się na proponowaną transakcję, zapewne staralibyście się wykorzystać „Arkę” dla znalezienia sposobów zwiększenia produkcji żywności w celu nakarmienia głodującej populacji?
— Oczywiście.
Na bladej twarzy Tufa nie drgnął ani jeden mięsień.
— Miło mi, że ani pani, ani żadnemu z jej współpracowników z Rady Planety nie zaświtała myśl, iż „Arkę” można wykorzystać także jako potężny arsenał broni biologicznej. Z przykrością muszę jednak stwierdzić, że ja dawno już utraciłem taką, podziwu godną, niewinność, w związku z czym oczami wyobraźni widzę „Arkę” siejącą zniszczenie na Yandeen, Skrymirze, Jazbo oraz pozostałych planetach wchodzących w skład zagrażającego wam sojuszu. Działania te, połączone z zakrojonym na gigantyczną skalę ludobójstwem, pozwoliłyby przygotować tereny pod masową kolonizację, za którą, o ile mi wiadomo, gorąco opowiada się frakcja ekspansjonistów.
— To cholerne, bezpodstawne oszczerstwo! — prychnęła Tolly Mune. — Nie zapominaj, że dla S’uthlamczyków życie jest największą świętością.
— Zaiste. Co prawda zdaję sobie sprawę, iż daję w tej chwili dowód nieuleczalnego cynizmu, ale nie mogę powstrzymać się od zwrócenia pani uwagi, że pewnego dnia S’uthlamczycy mogą dojść do wniosków, że nie każde życie jest warte tego, by otaczać je czcią i szacunkiem.
— Przecież znasz mnie, Tuf. Doskonale wiesz, że nie pozwoliłabym na coś takiego.
— A gdyby, mimo pani obiekcji, taki plan został jednak uchwalony, bez wątpienia natychmiast zrezygnowałaby pani z zajmowanego stanowiska. Wobec tego jestem całkowicie spokojny, ale mam niejasne podejrzenie, iż przywódcy sprzymierzonych planet mogą nie podzielać moich poglądów.
Tolly Mune podrapała Kufla pod brodą, na co kocur zareagował basowym pomrukiem. Oboje nie spuszczali wzroku z Tufa.
— Posłuchaj — powiedziała Przewodnicząca Rady Planety. — Gra idzie o miliony istnień ludzkich, może nawet o miliardy. Mogłabym pokazać ci rzeczy, na których widok włosy zjeżyłyby ci się na głowie — gdybyś je miał, ma się rozumieć.
— Ponieważ jednak ich nie mam, odbieram pani słowa jako barwną przenośnię.
— Jeśli zgodzisz się polecieć ze mną do Pajęcznika, zjedziemy windą na powierzchnię S’uthlam, żeby…
— Chyba nie skorzystam z tej propozycji. Wobec wojowniczych nastrojów, jakie panują obecnie na pani planecie, postąpiłbym bardzo nieroztropnie, zostawiając „Arkę” pustą i bezbronną. W dodatku, choć może uzna pani to za przesadę, wraz z upływem lat zdaję się coraz gorzej znosić kłębiące się tłumy, hałas, natarczywe spojrzenia, dotknięcia setek rąk, wodniste piwo oraz mikroskopijne porcje pozbawionej smaku żywności, a jeżeli dobrze sobie przypominam, takie właśnie atrakcje czekają mnie na powierzchni S’uthlam.
— Nie chcę ci grozić, Tuf…
— …ale, jak się domyślam, jest pani zmuszona to uczynić.
— Nie pozwolimy ci opuścić naszego układu. I nie próbuj wykiwać mnie tak, jak zrobiłeś z Oberem; ta historia z bombą to cholerny blef, i oboje doskonale o tym wiemy.