— Coś jakby drogowskaz. Idziemy za nim.
— Nie! — oświadczyła stanowczo kobieta.
Jefri Lion skrzywił się z niesmakiem.
— Posłuchaj: ja tutaj dowodzę, więc będziesz robiła to, co każę. Damy sobie radę z każdym, kto stanie nam na drodze. Przestań marudzić i chodź ze mną.
— Nie! — powtórzyła z uporem Celise. — Jestem zmęczona! Tam może być niebezpiecznie. Zostaję tutaj.
— Idziemy! To rozkaz.
— Przestań się wygłupiać. Nie masz prawa mi rozkazywać. Mam wyższy stopień naukowy.
— Nie jesteśmy w Ośrodku — zwrócił jej uwagę Lion. — Więc jak: idziesz czy nie?
— Nie!
Z założonymi rękami usiadła na środku korytarza.
— Jak chcesz. W takim razie powodzenia.
Jefri Lion odwrócił się i równym krokiem pomaszerował wzdłuż pomarańczowej linii. Jego zbuntowana armia odprowadziła go ponurym, nieruchomym spojrzeniem.
Haviland Tuf dotarł do bardzo niezwykłego miejsca.
Długo wędrował bez celu pogrążonymi w ciemnościach korytarzami, przyciskając do piersi martwe ciało Muchomora. Nie wiedział, dokąd ani po co idzie, i nawet się nad tym nie zastanawiał. Po trudnym do określenia czasie dotarł do czegoś w rodzaju obszernej pieczary; ściany oraz sufit uciekły na boki i w górę, jego zaś połknęła wypełniona pustką ciemność. Kroki Tufa wywoływały słabe, odległe echo, bez trudu zagłuszające inne, ledwo słyszalne odgłosy: niskie nieprzerwane buczenie oraz chlupoczące mlaskanie, przywodzące na myśl ogromny podziemny ocean. Nie mógł to jednak być ocean, bo przecież Tuf znajdował się nie na planecie, tylko w trzewiach gigantycznego okrętu biowojennego, otoczony nieprzyjaciółmi, z martwym Muchomorem w objęciach, którego zabił własnymi rękami.
Szedł dalej, trudno powiedzieć jak długo. Przez cały czas towarzyszyło mu echo jego kroków. Metalowa podłoga była doskonale gładka, tym bardziej więc zaskoczyło go zderzenie z jakimś dużym, niewidocznym w ciemności przedmiotem. Na szczęście szedł na tyle wolno, że nie doznał żadnego uszczerbku w wyniku zderzenia, ale wypuścił z objęć kocie zwłoki. Ostrożnie wyciągnął obie ręce i zaczął obmacywać przeszkodę, zdołał jednak stwierdzić tylko tyle, że jest całkiem spora i pozbawiona kantów.
Chwilę potem zrobiło się jasno.
Światło było szare i przyćmione, więc Tuf nie został oślepiony ani nawet nie musiał zmrużyć oczu. Blada poświata spływała z sufitu; wszędzie tam, gdzie wygrywała walkę z plamami czarnego cienia, podłoga i sprzęty zdawały się leciutko jarzyć, jakby były pokryte cienką warstwą jakiegoś fosforyzującego mchu.
Haviland Tuf rozejrzał się dokoła. Pomieszczenie, w którym się znajdował, przypominało raczej tunel niż jaskinię; w ciemnościach pokonał prawie całą jego szerokość, wynoszącą około kilometra, ale była ona niczym w porównaniu z długością. Całkiem możliwe, iż tunel ciągnął się przez cały statek, od dziobu do rufy, ponieważ nie sposób było dostrzec żadnego z jego końców. W górze rozproszone trupie światło mieszało się z zielonkawymi cieniami, wzdłuż ścian zaś ciągnęły się maszyny, terminale komputerowe oraz stanowiska wyposażone w urządzenia, które Tuf widział po raz pierwszy w życiu. Najwięcej jednak było zbiorników służących hodowli tkanek.
Choćby chciał, nie zdołałby ich zliczyć. Wyrastały ze ścian i z podłogi, niektóre zaś zwieszały się z sufitu. Były najrozmaitszych rozmiarów: trafiały się tak wielkie, że bez trudu pomieściłyby „Róg Obfitości Znakomitych Towarów po Nadzwyczaj Niskich Cenach”, ale tu i ówdzie można było dostrzec maleńkie, długości i szerokości ludzkiej dłoni, zgrupowane w zespoły po kilkadziesiąt albo nawet kilkaset sztuk. Komputery i skomplikowane stanowiska wyglądały przy nich jak mało istotny dodatek. Tuf dość szybko zlokalizował źródło tajemniczego, mlaszcząco-chlupoczącego odgłosu; większość zbiorników była pusta, gdzieniegdzie jednak jego wzrok napotykał wypełnione różnobarwnymi bulgoczącymi cieczami, w których trwały zawieszone — niektóre nieruchomo, inne wykonując słabe, nieskoordynowane ruchy — zagadkowe kształty.
Haviland Tuf długo chłonął ten widok. Skala pomieszczenia oraz wypełniających je przedmiotów sprawiła, że poczuł się bardzo mały. Wreszcie jednak ocknął się i pochylił, żeby podnieść z podłogi nieruchome ciało Muchomora. Jego wzrok przypadkowo spoczął na obiekcie, z którym zderzył się po ciemku; był to zbiornik średniej wielkości, o łagodnie zaokrąglonych ścianach. Wypełniała go mętna żółtawa ciecz poprzecinana nieregularnymi smugami czerwieni. Do uszu Tufa doszedł cichy bulgot i jednocześnie kupiec wyczuł wyraźne drżenie, jakby coś poruszyło się w zbiorniku. Zaintrygowany, zbliżył twarz do szyby, a potem, wiedziony trudnym do wytłumaczenia impulsem, skierował wzrok w górę.
Jeszcze nie wykluty, a jednak już żywy tyranozaur wpatrywał się w niego nieruchomym spojrzeniem.
W systemie komputerowym statku nie istniał ból. W systemie Anittas nie miał ciała. Był samym umysłem, czystym i nieskalanym, jednocześnie zaś stanowił część składową czegoś ogromnego, potężnego i znacznie doskonalszego niż on, niż oni wszyscy. W systemie stał się więcej niż człowiekiem, więcej niż cyborgiem, więcej niż maszyną. W systemie był prawie bogiem. Mógł ignorować czas, był bowiem szybki jak myśl, jak komendy i informacje mknące nadprzewodzącymi kanałami, jak błyski mikrolaserów pracowicie tkających niewidzialne sieci we wnętrzu głównej macierzy. Dzięki systemowi dysponował tysiącem oczu, tysiącem uszu i tysiącem rąk, które mógł zacisnąć w pięści i puścić w ruch. Dzięki systemowi mógł być wszędzie naraz.
Był Anittasem. Był „Arką”. Był ponad pięciuset satelitami obserwacyjnymi. Był dwudziestoma imperialnymi komputerami serii 7400, zawiadującymi z dwudziestu podstacji dwudziestoma sekcjami gigantycznego okrętu. Był Ogniomistrzem, Kryptografem, Astrogatorem, Głównym Technikiem, Medykiem, Archiwistą, Bibliotekarzem, Biomagazynierem, Mikrochirurgiem, Szefem Klonowania, Łącznościowcem i Szefem Kontrwywiadu. Był całym sprzętem i oprogramowaniem, wszystkimi podwójnymi, potrójnymi i poczwórnymi układami zabezpieczającymi. Miał tysiąc dwieście lat i trzydzieści kilometrów długości, jego serce zaś stanowiła główna macierz o zewnętrznej średnicy zaledwie dwóch metrów i prawie nieskończona wewnątrz. Dotykał tego i tamtego, po czym ruszał dalej, a jego świadomość z cudowną lekkością przepływała od ośrodka do ośrodka, z rdzenia na rdzeń, od terminalu do terminalu. Wiedza kipiała w nim niczym krystalicznie czysta źródlana woda, podgrzana znacznie bardziej niż do temperatury wrzenia. Był „Arką”. Był Anittasem. Umierał.
Głęboko w swoich trzewiach, w najdalszym zakamarku wnętrzności, poruszył srebrzystymi sensorami i skierował je na Kaja Nevisa. Uśmiechnął się, odsłaniając zęby z chromowej stali. Uśmiech na jego tylko w połowie ludzkiej twarzy wyglądał groteskowo.
— Ty głupcze — powiedział.
Monstrualna kosmiczna zbroja zbliżyła się o krok, szczypce zamknęły się i otworzyły z metalicznym szczęknięciem.
— UWAŻAJ, CO MÓWISZ.
— Chętnie to powtórzę: jesteś głupcem. — Roześmiał się, ale odgłos, który wydobył się z jego rozbitych, zakrwawionych ust wcale nie przypominał śmiechu. — Zabiłeś mnie, Nevis. Zabrakło ci cierpliwości i zabiłeś mnie, a przecież mogłem dać ci to wszystko. Statek jest pusty. Załoga od dawna nie żyje. System też jest pusty. Nie ma w nim nikogo oprócz mnie. Mamy do czynienia z idiotą. „Arka” przypomina teraz zidiociałego olbrzyma. Ci z Imperium za bardzo się bali. Skonstruowali prawdziwe Sztuczne Inteligencje, umieścili je na statkach i okrętach wojennych, oddali im we władanie zrobotyzowane floty i eskadry, ale potem zaczęło dochodzić do niepokojących wydarzeń. Wszystkiego można się dowiedzieć z historii: Kandabaer, Lear, bunty „Alecto” i „Golema”… Jak tylko zbudowali pierwsze okręty biowojenne, uświadomili sobie, jak ogromne potencjalne zagrożenie przedstawiają sobą te jednostki. Załogę „Arki” stanowiło dwustu ludzi — strategów, uczonych, inżynierów ekologów i oficerów — oprócz tego zaś mogła zabrać na pokład ponad tysiąc żołnierzy, wyżywić ich, dotrzeć w dowolne miejsce i zniszczyć dowolną planetę, a wszystkim rządził system. To bardzo bezpieczny system, Nevis. Wyrafinowany. Potrafi sam się naprawić, potrafi się obronić, potrafi robić jednocześnie tysiąc rzeczy, ale tylko wtedy, jeśli wydasz mu polecenie. Obsługiwany przez dwustu ludzi, działał z pełną mocą, ale w razie potrzeby może nim kierować nawet jeden człowiek. Oczywiście nie tak sprawnie i szybko, ale jednak. Sam nie zadziała, bo nie ma mózgu. Nie wyposażono go w Sztuczną Inteligencję. Czeka na polecenia, a te może wydawać nawet jeden człowiek. Jeden człowiek, wyobrażasz sobie? Bez trudu dałbym sobie radę, gdyby nie to, że zabił mnie Kaj Nevis, bo zabrakło mu cierpliwości. Nevis postąpił kolejny krok naprzód.