Tyranozaur zaryczał ponownie, wprawiając w drżenie sufit, ściany i podłogę kryjówki Tufa, a chwilę potem, jakieś dwa metry od twarzy kupca, pojawiła się ogromna, wypełniona zębiskami paszcza. Dinozaur pochylił się, przykucnął podparty potężnym ogonem i energicznie próbował dobrać się do zdobyczy. Na szczęście dla Tufa łeb potwora okazał się za duży, nisza zaś za mała. Rozczarowany gad cofnął głowę, wyprostował się i ryknął z wściekłością, wzbudzając gromkie echo, które jeszcze długo błąkało się po ogromnej hali. Chwilę potem potężny ogon uderzył z rozmachem w stanowisko robocze; po precyzyjnych przyrządach zostało tylko wspomnienie, stół zatrząsł się, Tuf natomiast zamrugał dwa razy.
— Odejdź, proszę — przemówił najbardziej stanowczym tonem, na jaki było go stać. Dla dodania powagi swoim słowom wygiął ramię pod zdumiewającym kątem i położył rękę na częściowo zgniecionym brzuchu.
Tyranozaur ani myślał go słuchać.
— Twoje wysiłki są z góry skazane na niepowodzenie — zwrócił mu uwagę Tuf. — Jesteś za duży, a ten stół jest zbyt solidny. Od razu byś to zauważył, gdyby nie to, że masz mózg wielkości orzecha. Poza tym jesteś klonem, stworzonym na podstawie informacji genetycznej uzyskanej ze skamieliny. W związku z tym można się zastanawiać, czy w ogóle masz prawo do życia, będąc przedstawicielem dawno wymarłego i prawie całkiem zapomnianego gatunku. Odejdź natychmiast!
W odpowiedzi dinozaur zaatakował ze zdwojoną wściekłością. Przez chwilę znowu usiłował wepchnąć łeb do kryjówki, co jednak skończyło się tylko obryzganiem Tufa kropelkami śliny, potem zaś zaczął raz po raz uderzać ogonem.
Kiedy Celise Waan kątem oka dostrzegła poruszenie, aż pisnęła ze strachu.
Błyskawicznie odwróciła się na pięcie, żeby stanąć twarzą w twarz… Właśnie, z czym? Niczego tam nie było, ona jednak mogła przysiąc, że przed chwilą widziała coś przy tych otwartych drzwiach. Ale co to mogło być? Drżącą ręką wydobyła z kabury pneumatyczny pistolet miotający strzałki nafaszerowane materiałem wybuchowym. Już dość dawno porzuciła strzelbę laserową; była zbyt nieporęczna i ciężka, a poza tym Celise miała poważne wątpliwości, czy zdoła w cokolwiek z niej trafić. Pistolet budził znacznie większe zaufanie. Jeśli wierzyć Jefriemu Lionowi, siła wybuchu strzałek była tak duża, że wystarczyło trafić w pobliżu celu, niekoniecznie w sam jego środek.
Ostrożnie podkradła się do drzwi, uniosła pistolet, odbezpieczyła go, po czym stanęła w progu i szybko rozejrzała się po pomieszczeniu.
Nic.
Był to chyba jakiś magazyn, wszędzie bowiem piętrzyły się paki poustawiane na samobieżnych paletach. Czyżby więc padła ofiarą złudzenia? Jednak nie. Miała już odejść, kiedy ponownie to zobaczyła: niewielki kształt przemykający ukradkiem na skraju jej pola widzenia. Także tym razem zdołał zniknąć, zanim zdążyła mu się przyjrzeć.
Zauważyła przynajmniej, gdzie zniknął. Ponieważ był taki mały, od razu poczuła się pewniej i trzymając przed sobą broń gotową do strzału, skierowała się w tamtą stronę.
Kot.
Wpatrywał się w nią nieruchomym spojrzeniem. Koniuszek ogona kołysał się powoli w lewo i w prawo. Kot, ale jakiś dziwny; tak mały, że chyba jeszcze kociak. Biały w szkarłatne pasy, ze zbyt dużą głową i wyjątkowo błyszczącymi szkarłatnymi oczami.
Jeszcze jeden kot, pomyślała Celise. Tylko tego było jej trzeba: jeszcze jednego kota.
Syknął na nią.
Cofnęła się, trochę przestraszona. Koty Tufa też syczały na nią od czasu do czasu (szczególnie ta mała czarno-biała paskuda), ale nie w taki sposób. Ten dźwięk przypominał syczenie gada, tym bardziej że jednocześnie kot wysunął ruchliwy język. Wyjątkowo ruchliwy. I wyjątkowo długi.
Jeszcze jedno syknięcie.
— Kici, kici, koteczku! — zawołała niezbyt głośno. — Kici, kici! Jeszcze przez chwilę mierzył ją lodowatym spojrzeniem płonących szkarłatnych oczu, po czym odchylił głowę do tyłu i splunął. Gęsta ciemnozielona ślina trafiła w środek wizjera; Celise musiała zetrzeć ja wierzchem ręki, żeby cokolwiek widzieć. Nawet jeśli do tej pory miała jakieś wątpliwości, to teraz była już na sto procent pewna, że nienawidzi kotów.
— Miły kotek — przemówiła słodziutkim tonem. — Dobry miły koteczek. Chodź tutaj, maleńki. Mam coś dla ciebie.
Kot zasyczał ponownie. Wyglądało na to, że szykuje się do kolejnego splunięcia, ale nic nie zdążył zrobić, ponieważ Celise Waan nacisnęła spust i z kota zostały tylko strzępy.
Jefri Lion nie wątpił, że działko plazmowe doskonale da sobie radę z Kajem Nevisem i jego skafandrem bojowym. Co prawda nie znał właściwości zabytkowej kosmicznej zbroi, jeśli jednak odpowiadały one choć w przybliżeniu specyfikacjom skafandrów używanych przez oddziały szturmowe Imperium podczas Wojny Tysiącletniej, to zbroja mogła uchronić Nevisa przed ostrzałem z lasera, skutkami eksplozji oraz następstwami ataków sonicznych, i przed niczym więcej. Działko plazmowe było w stanie wypalić otwór w pięciometrowym pancerzu z dur-aluminium. Jeden celny strzał powinien zamienić nawet najodporniejszą zbroję w kałużę płonącego metalu. Kaj Nevis wyparuje, nie wiedząc nawet, co go trafiło.
Jedyny problem wiązał się z rozmiarami działka. Nie dość, że nawet jego tak zwana „wersja przenośna” była potwornie nieporęczna, to na dodatek, ze względu na niewielką wydajność baterii, maksymalna szybkostrzelność wynosiła zaledwie jeden strzał na minutę standardową. Lion doskonale zdawał sobie sprawę, że jeśli chybi za pierwszym razem, prawie na pewno nie zdąży oddać drugiego strzału. Co więcej, nawet po zainstalowaniu na trójnogu działko niechętnie poddawało się woli strzelającego. Należało też wziąć pod uwagę, iż minęło już wiele lat od chwili, kiedy on, Jefri Lion, po raz ostatni uczestniczył w operacji bojowej, a przecież wykorzystywano go wtedy nie ze względu na sprawność fizyczną i szybkość reakcji, tylko zmysł taktyczny i umiejętność praktycznego wykorzystania zgromadzonej wiedzy. Teraz, po kilku dziesięcioleciach spędzonych w Ośrodku, nie mógł nadmiernie ufać swojemu oku i ręce.
W związku z tym Jefri Lion obmyślił pewien plan.
Na szczęście większość działek wyposażano w układ umożliwiający prowadzenie ognia w strefie, ten egzemplarz zaś dysponował dodatkowo także możliwością strzelania automatycznego. Jefri ustawił trójnóg pośrodku szerokiego korytarza, jakieś dwadzieścia metrów od głównego skrzyżowania, zaprogramował bardzo wąskie pole ostrzału, a następnie z maksymalną precyzją wytyczył jego głębokość, uruchomił automat strzelniczy i, w pełni usatysfakcjonowany, cofnął się o krok, by obserwować, jak w częściowo przezroczystym magazynku formuje się kula plazmy. Po mniej więcej minucie broń była gotowa do strzału, sterował nią zaś automat nieporównanie szybszy i dokładniejszy od mózgu oraz rąk Liona. Pole ostrzału obejmowało środek skrzyżowania, jednak zniszczeniu miały ulec tylko obiekty przekraczające ściśle określone rozmiary. Dzięki temu Jefri Lion mógł przejść tamtędy zupełnie bezpiecznie, ale już na Kaja Nevisa, kroczącego w ogromnym skafandrze, czekała przykra niespodzianka. Pozostało tylko zwabić go w zasadzkę.
Tego fortelu nie powstydziliby się Napoleon, Chin Wu ani Stephan Cobalt Northstar. Jefri Lion nie posiadał się z zadowolenia.
Przez cały czas, kiedy pracował przy działku, kroki stawały się coraz głośniejsze, teraz jednak zaczęły cichnąć. Najwyraźniej Nevis skręcił w niewłaściwą stronę i zamiast się zbliżać, oddalał się od pułapki. Nie szkodzi, pomyślał Jefri Lion. Zaraz go tu sprowadzę.
Bez wahania wszedł w pole ostrzału, przystanął, uśmiechnął się z dumą, po czym ruszył na poszukiwanie niczego nie podejrzewającej ofiary.