Выбрать главу

Kaj Nevis stał nieruchomo jak posąg.

Jefri nie wiedział, co o tym myśleć. Czyżby promieniowanie zdołało jednak przedrzeć się przez unquińską zbroję? To niemożliwe. Mało prawdopodobne było również, żeby Nevis zaprzestał pościgu. Byłby to straszliwy pech; właśnie teraz, kiedy już prawie udało się go zwabić w zasadzkę!

Ku zdumieniu Liona, Kaj Nevis wybuchnął gromkim śmiechem. Sądząc po pozycji hełmu, spoglądał w górę, nad głowę Jefriego.

Jefri Lion również tam spojrzał, w samą porę, żeby dostrzec, jak jakiś smoliście czarny kształt odrywa się od sufitu i spada na niego, łopocząc szeroko rozpostartymi skrzydłami. Mignęły mu jeszcze wąskie jak szparki, żółte oczy o czerwonych źrenicach, a potem spowiła go skórzasta, ciepła ciemność. Nawet nie zdążył krzyknąć.

Bardzo interesujące, pomyślała Rica Dawnstar.

Nawet zaznajomiwszy się tylko pobieżnie z systemem, można było dowiedzieć się wielu ciekawych rzeczy. Na przykład poznać przybliżoną masę i kształt każdej istoty przedstawionej na przekroju w postaci kolorowej kropki. Komputer, jeśli go ładnie poprosić, mógł nawet sporządzić trójwymiarową symulację.

Rica poprosiła go ładnie i od razu wszystko nabrało sensu.

Anittas jednak umarł. Szósty intruz, ten na pokładzie „Rogu Obfitości”, okazał się jednym z kotów Tufa.

Odziany w superskafander Kaj Nevis gonił Jefriego Liona. Przypuszczalnie dogoniłby go, gdyby nie to, że Liona wcześniej zdążyła dopaść jedna z czarnych kropek, a konkretnie drakula kapturzasty.

Celise Waan znieruchomiała w jednym z korytarzy. Gromada czarnych kropek była coraz bliżej.

Haviland Tuf został sam w długim pomieszczeniu biegnącym wzdłuż osi statku. Właśnie wkładał coś do jednego ze zbiorników i usiłował włączyć pole czasowe. Rica zezwoliła systemowi na wykonanie polecenia.

Wszystkie uwolnione jednostki biowojenne grasowały po korytarzach. Rica postanowiła, że poczeka trochę, aż sytuacja sama się wyjaśni, na tyle, na ile będzie to możliwe, i dopiero wtedy wkroczy do akcji. Tymczasem zagłębiła się w program, szukając sposobu na pozbycie się z atmosfery groźnych mikroorganizmów. Najpierw będzie musiała pozamykać wszystkie grodzie między sektorami, a dopiero potem rozpocznie się skomplikowana operacja: wypompowywanie zakażonego powietrza, filtrowanie i odkażanie, następnie zaś wypełnianie pomieszczeń powietrzem z antygenami. Skomplikowana i długotrwała, ale niezbędna.

Na szczęście Rice nigdzie się nie spieszyło.

Najpierw odmówiły jej posłuszeństwa nogi.

Celise Waan osunęła się na podłogę korytarza. Gardło miała ściśnięte strachem. To wydarzyło się tak nagle! Jeszcze przed chwilą szła szybkim krokiem, uważnie rozglądając się na boki, a potem nagle zrobiło jej się słabo i nie była w stanie zrobić ani kroku dalej. Postanowiła trochę odpocząć, licząc na to, że odzyska siły, ale nic takiego nie nastąpiło. Czuła się coraz gorzej, a kiedy mimo wszystko spróbowała zrobić krok naprzód, nogi ugięły się pod nią i upadła na twarz.

Nie dość, że nie mogła poruszyć nogami, to po pewnym czasie przestała je czuć. Właściwie straciła czucie w całej dolnej połowie ciała, a paraliż powoli wędrował w górę. Zachowała jeszcze władzę w rękach, ale każdy ruch był okupiony ogromnym wysiłkiem i bólem.

Leżała z policzkiem przyciśniętym do podłogi. Spróbowała podnieść głowę — bez skutku. Od pasa w górę dostała się we władanie obezwładniającego bólu.

Nie dalej jak dwa metry od niej zza zakrętu korytarza wyłonił się niby-kot. Przystanął i długo przyglądał się jej czerwonymi oczami, a potem zasyczał przeraźliwie.

Gdyby mogła, Celise Waan na pewno wrzasnęłaby ze strachu. Przypomniała sobie, że w ręce wciąż ściska pistolet. Powoli, centymetr po centymetrze, wysunęła ją naprzód. Każde napięcie mięśni wiązało się z nasileniem i tak już trudnego do wytrzymania bólu. Wycelowała, najlepiej jak mogła, po czym nacisnęła spust.

O dziwo, strzałka trafiła w cel.

Na kobietę posypał się grad rozszarpanych szczątków. Jeden z nich, ciepły, ociekający krwią i ohydny, wylądował na jej policzku.

Od razu poczuła się trochę lepiej. Przynajmniej zabiła prześladowcę.

Z jego strony już nic jej nie grozi. W niczym jednak nie zmieniało to faktu, że była słaba i chora. Powinna odpocząć. Tak, krótka drzemka z pewnością pozwoli jej odzyskać siły.

Zza zakrętu wyszedł kolejny niby-kot.

Celise jęknęła głośno, spróbowała się poruszyć, niemal natychmiast dała za wygraną. Ramiona i ręce robiły się coraz cięższe.

Chwilę potem w jej polu widzenia pojawił się jeszcze jeden. Przesunęła rękę z pistoletem, spróbowała wycelować… Rozproszyło ją nadejście trzeciego kota. Pocisk chybił celu i eksplodował na zakręcie korytarza, nie czyniąc nikomu szkody.

Jeden z niby-kotów splunął w jej kierunku. Ślina trafiła ją między oczy.

Ból był straszliwy. Gdyby mogła się poruszyć, ani chybi wydrapałaby sobie oczy, tarzała się po podłodze, próbowała zedrzeć z siebie skórę… Jednak nie była w stanie wykonać najmniejszego ruchu, więc tylko wrzasnęła.

Zaraz potem straciła wzrok.

Tuż obok niej rozległy się… kroki? Tak, bardzo delikatne, mięciutkie. Kocie kroki. Mnóstwo kocich kroków.

Ile ich mogło być?

Coś wlazło jej na plecy, potem jeszcze jedno i jeszcze. Coś otarło się o bezużyteczną prawą nogę. Coś pociągnęło ją za lewą.

Rozległo się syknięcie, kolejna porcja śliny trafiła ją w policzek, nastąpiła jeszcze jedna eksplozja bólu.

Były wszędzie: na niej, obok niej, usiłowały wpełznąć pod nią. Czuła ich sztywną sierść, czuła ostre zęby, które najpierw wbiły się w jej kark, potem w ramię, potem prawie wszędzie, także w palec. Wraz z kolejną falą bólu jakimś cudem odzyskała część sił; machnęła ręką, odtrącając napastnika, po czym spróbowała przekręcić się na bok. Wokół niej rozległy się syczące protesty, chwilę potem drobne, ale niezwykle ostre kły rozorały jej twarz, gardło, ręce. Coś usiłowało wcisnąć się do skafandra.

Nie zważając na potworne cierpienia, powoli, ale wytrwale przesuwała rękę, aż wreszcie zahaczyła palcami o pas. Teraz było łatwiej. Niebawem jej tracące czucie i siłę palce zacisnęły się na niewielkim okrągłym przedmiocie. Odczepiła go od pasa, zbliżyła do twarzy.

Gdzie ta cholerna zawleczka? Jest. Przekręciła wystający bolec i wepchnęła go, tak jak nauczył ją Lion.

Pięć, liczyła w myślach. Cztery, trzy, dwa, jeden.

W swojej ostatniej chwili Celise Waan zobaczyła światło.

Kaj Nevis doskonale się bawił, obserwując spektakl, który rozgrywał się na jego oczach.

Nie miał pojęcia, co zaatakowało Liona, ale cokolwiek to było, bez trudu dało sobie z nim radę. Owinięty czarnymi skrzydłami Jefri Lion co najmniej przez minutę miotał się jak szalony od ściany do ściany, krzycząc co sił w płucach. Wyglądał naprawdę komicznie — jak człowiek bezskutecznie walczący z parasolem szarpanym podmuchami porywistego wiatru.

Wreszcie ucichł, znieruchomiał na podłodze, spod czarnego przykrycia dobiegły zaś odgłosy ssania i mlaskania.

Nevis nie posiadał się z zadowolenia, uznał jednak, że nie należy niczego pozostawiać przypadkowi. Najciszej jak potrafił (a więc niezbyt cicho), podszedł do posilającego się zwycięzcy, chwycił go oburącz i jednym szarpnięciem oderwał od tego, co jeszcze niedawno było Jefrim Lionem.

Cholera, pomyślał. Nieźle go urządził. Skrzydlate stworzenie dysponowało czymś w rodzaju ostrego dzioba zakończonego ssawką; przebiło nim wizjer hełmu i dosłownie wyssało twarz Liona. To, co zostało we wnętrzu hełmu, przypominało czerwonoróżową maź, z której tu i ówdzie sterczały białe odłamki kości.