Выбрать главу

Potwór rozpaczliwie próbował uwolnić się z uścisku mocarnych rękawic. Wydawał przy tym ohydny wysoki ni to krzyk, ni skowyt. Kaj Nevis odsunął go na odległość wyprostowanych rąk i przyjrzał mu się uważnie. Najbardziej podobały mu się oczy stworzenia, złowróżbne i przerażające. Miła istotka, pomyślał, wyobrażając sobie, jak by to było, gdyby którejś nocy wypuścił kilkaset takich stworzeń na pogrążone we śnie Shandicity. Mieszkańcy szybko zgodziliby się spełnić wszystkie jego żądania; dostałby pieniądze, kobiety i władzę, ba, nawet całą planetę na własność, gdyby tylko sobie tego zażyczył. Tak, nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że warto się trochę potrudzić, żeby mieć dla siebie ten statek. Tymczasem jednak ta krwiożercza istota mogła mu bardziej przeszkadzać, niż pomóc.

Bez trudu rozdarł ją na dwie części, cisnął resztki na podłogę, po czym, szeroko uśmiechnięty, odwrócił się i ruszył w kierunku, z którego niedawno przybył.

Haviland Tuf ponownie skontrolował wskazania przyrządów, odrobinę zmienił tempo przepływu cieczy, następnie, zadowolony z siebie, cofnął się o krok, stanął przy zbiorniku i splótł dłonie na potężnym brzuchu. Za szybą bulgotała i pieniła się mętna ciemnoczerwona ciecz. Tuf poczuł lekki zawrót głowy; wiedział, że w taki właśnie sposób objawiają się skutki uboczne przebywania w pobliżu funkcjonujących pól czasowych. W tym małym zbiorniku, który bez trudu mógłby objąć, ścierały się potężne energie, a czas płynął w tempie, które nie kto inny, tylko właśnie on, Haviland Tuf, mu narzucił. Odczuwał z tego powodu dumę połączoną z lekkim niepokojem.

Ciecz powoli stawała się coraz bardziej przejrzysta. Tuf przyglądał się w napięciu, wyobrażając sobie, że dostrzega ciemną plamę przybierającą coraz bardziej sprecyzowany kształt: cztery łapy… ogon… Tak, to na pewno ogon.

Wrócił do stanowiska roboczego. Jego dzieło powinno być odporne na choroby, które zabiły Muchomora. Przypomniał sobie szczepienie tyranozaura, którego był świadkiem na krótko przed „narodzinami” monstrualnego gada. Bez wątpienia istniał sposób podania rozwijającemu się w przyspieszonym tempie organizmowi dowolnych specyfików, w tym także szczepionek i środków uodparniających. Należało tylko go odkryć.

„Arka” była prawie czysta. Rica pozamykała ponad trzy czwarte grodzi, program sterylizacyjny funkcjonował zgodnie z nieubłaganą logiką wszystkich procesów automatycznych. Lądowisko, komory silnikowe, wieża kontrolna, mostek oraz jeszcze dziewięć sektorów świeciło na ekranie kojącą błękitną poświatą. Na czerwono było oznaczone jeszcze tylko długie pomieszczenie biegnące wzdłuż osi statku, a także sąsiadujący z nim główny korytarz i znaczna część jego odgałęzień. Tam nadal królowali niewidoczni gołym okiem, bezwzględni zabójcy.

Właśnie tego życzyła sobie Rica Dawnstar. W tamtych rejonach przebiegał inny, podlegający prawom równie bezwzględnej logiki, proces. W chwili, kiedy dobiegnie końca, ona, Rica Dawnstar, stanie się jedynym właścicielem gigantycznego biowojennego okrętu Inżynierskiego Korpusu Ekologicznego, wraz z całą jego potęgą, wszystkimi bogactwami i zgromadzoną wiedzą.

Z ulgą zdjęła hełm, a zaraz potem zamówiła posiłek — grubą białą pajdę protein wykrojoną z mięsozwierza, nie znanego jej stworzenia, które „Arka” od tysiąca lat przechowywała w statycznym polu czasowym. Popiła go szklanką schłodzonej słodkowody, trochę przypominającej smakiem miód z Milidianu. Czując, jak wstępują w nią nowe siły, obserwowała wyświetlane na ekranie komunikaty.

Sprawy przedstawiały się znacznie prościej niż jakiś czas temu. Jefri Lion zginął, czego nawet trochę żałowała, ponieważ w gruncie rzeczy był nieszkodliwy, chociaż wkurzające naiwny. Celise Waan również wypadła z gry, przy okazji — i to było prawdziwe zaskoczenie — zabierając ze sobą wszystkie diabelskie kociaki. Kaj Nevis rozprawił się z drakulą kapturzastym.

Zostali więc tylko Nevis, Tuf… i ona.

Uśmiechnęła się drapieżnie.

Tuf nie stanowił problemu. Był pochłonięty klonowaniem kota. Prędzej czy później, łatwo da sobie z nim radę. Jedyną przeszkodą uniemożliwiającą jej zapanowanie nad „Arką” był Kaj Nevis w unquińskim skafandrze bojowym. Do tej pory nie napotkał godnego siebie przeciwnika, więc na pewno czuje się bardzo pewny siebie. I dobrze.

Rica Dawnstar przełknęła ostatni kęs i starannie oblizała palce. Nadeszła pora na lekcję zoologii. Zażądała szczegółowych informacji o trzech jednostkach biowojennych, które jeszcze hasały po statku. Nawet jeśli żadna z nich się nie przyda, ma w zapasie trzydzieści dziewięć innych. Będzie mogła starannie wybrać tę, która wykona wyrok.

Skafander bojowy? Z tym arsenałem nie poradziłoby sobie nawet stu Nevisów w starożytnych zbrojach.

Pogrążyła się w lekturze; kilka minut później na jej twarzy pojawił się szeroki uśmiech. Nie będzie musiała sięgać do rezerw. Już teraz dysponuje wszystkim, czego jej trzeba. Jedyny problem polega na doprowadzeniu do spotkania we właściwym czasie i miejscu. Z natężeniem wpatrywała się w trójwymiarowy przekrój statku, zastanawiając się jednocześnie, jak bardzo podejrzliwy może być Kaj Nevis.

Chociaż, w gruncie rzeczy, nie miało to większego znaczenia.

Przeklęte korytarze ciągnęły się bez końca. Najgorsze było to, że nie prowadziły w żadne konkretne miejsce, tylko wciąż łączyły się z innymi korytarzami. Wskaźniki informowały go, że zaczął już czerpać powietrze z trzeciego zbiornika; Kaj Nevis zdawał sobie sprawę, że musi jak najprędzej odszukać resztę niedawnych wspólników i pozbyć się ich, pośrodku pajęczyny misternie utkanej z włókien tak cienkich, że prawie niewidocznych. Jej krawędzie naprawdę były niewidoczne. Nevis widział tylko centralną część, otaczającą nieruchomą kulistą istotę, domyślał się jednak, iż pajęczyna sięga znacznie dalej, do sufitu, ścian i podłogi; problem polegał na tym, że choć wytężał wzrok, za nic nie mógł jej dojrzeć.

A więc to pająk, tyle że dość dziwaczny. Sądząc po wyglądzie, mógłby być formą życia opartego na związkach krzemu. Nevis słyszał o takich istotach wystarczająco wiele, aby wiedzieć, że należą do rzadkości. I co z tego? Pająk to pająk, wszystko jedno, krzemowy czy nie.

Kaj Nevis podszedł jeszcze bliżej i wytężył wzrok. A niech to szlag trafi! Pajęczyna… a raczej to, co do tej pory uważał za pajęczynę… Ten pająk wcale na niej nie siedział, tylko stanowił jej część! Delikatne nitki wyrastały z jego ciała. Całe mnóstwo nitek: setki, może nawet tysiące, do tego zaś należało dodać te niewidoczne gołym okiem, o których istnieniu świadczyło jedynie delikatne falowanie powietrza oraz ledwo dostrzegalne załamania światła tam, gdzie pozornie nie było żadnej przeszkody.

Pomimo wiary w możliwości unquińskiej zbroi, Nevis poczuł się trochę nieswojo i na wszelki wypadek cofnął się o krok. Na końcu wąskiego korytarza znajdował się prostokątny otwór, przez który sączyła się szarawa poświata. Na pewno było tam coś ważnego — coś, co Rica Dawnstar pragnęła ukryć przed nim za wszelką cenę.

Nagle spłynęło na niego olśnienie. Oczywiście! Krzemowy pająk z pewnością znalazł się tutaj, żeby zagrodzić mu drogę do mostku, centralnej dyspozytorni albo sterowni statku czy jak to się nazywało! Rica zapewne kuli się w jakimś kącie, drżąc ze strachu, i liczy na to, że ten paskudny stwór powstrzyma jego, Kaja Nevisa, przed wtargnięciem do pomieszczenia! To prawda, na widok pająka dostał gęsiej skórki, ale ta idiotka chyba nie sądziła, że dorosły mężczyzna przestraszy się zębatej kulki?