Wysunął naprzód dolne, uzbrojone w szczypce ramiona. Dopiero kiedy fragmenty ostrzy z supertwardego stopu spadły z brzękiem na podłogę, spojrzał w dół i uświadomił sobie, co się stało. Cieniutkie nici bez najmniejszego trudu przecięły wiekowy, pokryty zaschniętą krwią metal. Zamiast zębatych kleszczy miał teraz dwa bezużyteczne kikuty. Przez pajęczynę przebiegło delikatne drżenie.
Kaj Nevis poczuł, że do gardła podchodzi mu suchy kłąb strachu. Z trudem przełknął ślinę, po czym zaczął się powoli wycofywać. Jeden krok… drugi… trzeci… Byle dalej od tego cholerstwa.
Tysiące włókien cieńszych od najcieńszych nici zamieniło się w tysiące odnóży. Oderwały się od ścian, sufitu i podłogi, zostawiając po sobie tysiące mikroskopijnych otworków, a następnie ruszyły za oddalającą się zdobyczą. Tam, gdzie choć na chwilę zetknęły się z materiałem konstrukcyjnym korytarza, zostawały drobniutkie, ale wyraźne ślady.
Nevis odwrócił się i popędził co sił w nogach. Utrzymywał dystans aż do przewężenia korytarza, ale ruchoma pajęczyna dopadła go w chwili, kiedy zatrzymał się i pochylił, żeby przecisnąć się przez wąskie miejsce. Tysiąc supercienkich silikonowych włókien oplotło go w okamgnieniu. Nevis rozpaczliwie wymachiwał potężnymi ramionami, usiłując schwytać maleńką główkę istoty i zgnieść ją na miazgę, ale bez rezultatu. Włókna zaciskały się coraz bardziej, przecinały metal, ciało i kości. Wnętrze skafandra wypełniło się gorącą krwią, która natychmiast zaczęła wyciekać na zewnątrz przez niezliczone otwory i szczeliny. Zanim sieć zacisnęła się do końca, Kaj Nevis zdążył wydać tylko jeden stłumiony okrzyk.
Na przezroczystej ścianie zbiornika pojawiła się cienka rysa. Kociak zaciekle skrobał łapami, rysa zamieniła się w szczelinę, chwilę potem zaś Haviland Tuf sięgnął do zbiornika, wydobył kotka i zbliżył go do twarzy. Zwierzę było drobniutkie i wykonywało niezbyt skoordynowane ruchy; być może za wcześnie przerwał proces przyspieszonego dorastania. Przyrzekł sobie, że następnym razem będzie ostrożniejszy. Na jego usprawiedliwienie przemawiał tylko fakt, że nie mógł należycie skoncentrować się na pracy, po pierwsze, ze względu na, delikatnie mówiąc, nieustabilizowaną sytuację ogólną, po drugie zaś, w związku z dużym prawdopodobieństwem pojawienia się rozwścieczonego, żądnego krwi tyranozaura.
Mimo to można było uznać, iż próba zakończyła się sukcesem. Kociak zamiauczał głośno. Haviland Tuf doszedł do wniosku, że nie obędzie się bez karmienia za pomocą kroplomierza, lecz był pewien, iż sprosta zadaniu. Kotek miał jeszcze nie do końca otwarte oczy, a długa szara sierść była mokra i pozlepiana. Czy to możliwe, żeby Muchomor kiedykolwiek był taki mały?
— Nie mogę nazwać cię Muchomorem — poinformował z powagą swego nowego towarzysza. — Co prawda pod względem genetycznym niczym się nie różnicie, jednak Muchomor był Muchomorem, a ty jesteś sobą i nie chciałbym, żebyście mi się mylili. Będziesz się nazywał Chaos. Furia i Chaos… Tak, te imiona doskonale pasują do siebie.
Kociak poruszył się niezdarnie na jego dłoni i mrugnął, jakby przyznawał mu rację. Dla Tufa nie stanowiło to zaskoczenia, od dawna bowiem wiedział, że wszystkie koty są po trosze telepatami.
Rozejrzał się dookoła. Nie miał tu już nic do roboty. Chyba nadeszła pora, żeby odszukać niedawnych towarzyszy i podjąć próbę znalezienia satysfakcjonującego wszystkich wyjścia z patowej sytuacji. Tuląc Chaosa do piersi, Haviland Tuf wyruszył na poszukiwania.
Kiedy na trójwymiarowym przekroju statku zgasło czerwone światełko oznaczające Kaja Nevisa, Rica Dawnstar zatarła ręce. Teraz zostali już tylko ona i Tuf, co właściwie oznaczało, że mogła już uważać się za jedyną właścicielkę „Arki”.
Tylko co ja z nią zrobię, do jasnej cholery?, pomyślała. Trudno powiedzieć. Może powinna sprzedać ją jakiemuś konsorcjum zbrojeniowemu albo planetarnemu rządowi, który zaproponuje najwyższą sumę? Raczej nie. Nikomu nie ufała aż na tyle, żeby oddać mu w ręce tak potężne narzędzie sprawowania władzy. Bądź co bądź, władza deprawuje. W takim razie może zatrzyma ją dla siebie? Jest już tak zdeprawowana, że nic jej nie zaszkodzi. Jednak samotne życie w tej trupiarni wcale jej się nie uśmiechało. Musiałaby mieć załogę; ściągnęłaby przyjaciół, byłych i aktualnych kochanków, kumpli… Tylko czy mogłaby im zaufać? Zmarszczyła brwi. Tak, problem nie należał do najłatwiejszych, ale na szczęście będzie miała mnóstwo czasu, żeby go rozwiązać. Zajmie się nim później, teraz bowiem czekało ją inne zadanie. Tuf właśnie opuścił główną komorę klonowania i wędrował korytarzami. Co z nim począć?
Uważnie przyjrzała się przekrojowi. Ruchoma pajęczyna tkwiła bez ruchu, przypuszczalnie zajęta pożeraniem Kaja Nevisa. Ważący cztery tony toczak turlał się po głównym korytarzu na szóstym poziomie, niczym ogarnięta szaleństwem kula armatnia niewyobrażalnie wielkiego kalibru. Z każdą chwilą stawał się coraz bardziej niespokojny i coraz intensywniej szukał czegoś zbudowanego z materii organicznej, co można by zmiażdżyć, rozpłaszczyć i wchłonąć. We właściwym sektorze znajdował się tylko tyranozaur, ale co porabiał? Nacisnęła kilka klawiszy, spojrzała na ekran i uśmiechnęła się z satysfakcją. Jadł. Wspaniale, ale co? Dopiero po dłuższej chwili znalazła odpowiedź: przypuszczalnie pożerał resztki Jefriego Liona i drakuli. Wskazywałoby na to miejsce, w którym przebywał.
Było to całkiem niedaleko Tufa. Niestety, kiedy dinozaur skończył ucztę, ruszył w niewłaściwym kierunku. Chyba będzie musiała zaaranżować spotkanie.
Nie mogła jednak nie docenić inteligencji Tufa; już raz wyszedł cało ze spotkania z gadem, więc może mu się to udać powtórnie. Nawet gdyby jakimś cudem zdołała zapędzić go na poziom szósty, gdzie grasował toczak, również nie mogła być pewna sukcesu. Tuf był sprytny, to nie ulegało najmniejszej wątpliwości. Nie uda jej się wodzić go za nos jak Nevisa. Przypomniała sobie podróż na pokładzie „Rogu Obfitości Znakomitych Towarów po Nadzwyczaj Niskich Cenach”; Tuf zwyciężał we wszystkich, nawet najbardziej skomplikowanych grach strategicznych.
Może sięgnąć do biowojennego arsenału „Arki”? Nic łatwiejszego. Mogła to uczynić, nie ruszając się z miejsca.
Zawahała się jednak. A co tam, pomyślała wreszcie. Jest przecież prostszy sposób. Nadeszła pora, żeby wziąć sprawy we własne ręce.
Na podłokietniku kapitańskiego fotela leżała cienka obręcz z opalizującego metalu, którą Rica znalazła w jednej z szafek. Podsunęła ją pod skaner, sprawdziła funkcjonowanie obwodów, a następnie wsadziła sobie na głowę, założyła hełm, zahermetyzowała skafander i wyjęła igłacz z kabury.
Znowu na pierwszej linii.
Wędrując korytarzami „Arki", Haviland Tuf natrafił na niezwykły pojazd — nieduży, odkryty, trójkołowy wózek. Ponieważ od dłuższego czasu przebywał w pozycji stojącej, wcześniej zaś był zmuszony kulić się pod stołem, z ulgą zajął miejsce w miękko wyściełanym fotelu kierowcy. Utrzymywał stałą, niezbyt dużą prędkość. Chaos podróżował zwinięty w kłębek na jego podołku.
Tuf był bardzo ostrożnym kierowcą. Na każdym skrzyżowaniu zatrzymywał pojazd, spoglądał w prawo, potem w lewo, zastanawiał się nad wyborem drogi i dopiero po dłuższym namyśle ruszał dalej. Skręcił dwukrotnie (decyzja była podyktowana częściowo logicznym rozumowaniem, częściowo zaś pozbawionym konkretnej przyczyny kaprysem), przez cały czas jednak starał się trzymać najszerszych korytarzy. Raz nawet opuścił fotel, by zajrzeć do pomieszczenia, które go zainteresowało. Niczego nie znalazł, nikogo nie spotkał. Od czasu do czasu Chaos poruszał się przez sen na jego kolanach.