Выбрать главу

— To ty jesteś ta wielka mucha? — zapytał ktoś z drugiej strony przejścia.

Tuf spojrzał w tamtym kierunku. S’uthlamańczycy siedzieli w milczeniu na swoich miejscach, z naciągniętymi na głowy czarnymi, zasłaniającymi oczy kapturami. Jedyną przytomną osobą w przedziale, oprócz Tufa i stewardów, był mężczyzna siedzący jeden rząd dalej. Długie, splecione w warkocz włosy, skóra koloru miedzi i pełne, tłuste policzki już na pierwszy rzut oka zdradzały jego nietutejsze pochodzenie.

— Ta wielka mucha to ty, no nie?

— Jestem Haviland Tuf, inżynier ekolog.

— Od razu wiedziałem, żeś mucha — odparł mężczyzna. — Tak samo, jak ja. Ratch Norren, z Yandeen. — Wyciągnął rękę.

Haviland Tuf spojrzał na nią.

— Szanowny panie, znany jest mi starożytny rytuał wymieniania uścisków dłoni. Zdążyłem już zauważyć, że nie ma pan przy sobie żadnej broni. Z tego, co wiem, obyczaj ów miał początkowo na celu podkreślenie tego faktu. Ja także jestem nieuzbrojony. Może pan już cofnąć dłoń, jeśli ma pan na to ochotę.

Ratch Norren zrobił to z szerokim uśmiechem na twarzy.

— Śmieszna z ciebie kaczka — powiedział.

— Szanowny panie — odparł z godnością Tuf. — Nie jestem ani śmieszną kaczką, ani wielką muchą. Wydaje mi się, że powinno to być jasne dla każdego człowieka o choćby przeciętnej inteligencji, chyba że standardy obowiązujące na Yandeen odbiegają w drastyczny sposób od tych, do których jestem przyzwyczajony.

Ratch Norren uszczypnął się w policzek. Policzek był tłusty, pokryty grubą warstwą czerwonego pudru, a uszczypnięcie zdrowe i bynajmniej nie udawane. Tuf doszedł do wniosku, iż jest to albo szczególnie perwersyjny tik, albo jakiś gest charakterystyczny wyłącznie dla Vandeenan, którego znaczenie musiało na razie pozostać dla niego zagadką.

— Te muchy to gadanie pajęczarzy — wyjaśnił długowłosy mężczyzna. — Oni nas wszystkich nazywają muchami.

— Zaiste — odparł Tuf.

— To ty przyleciałeś tym ogromnym okrętem wojennym, zgadza się? Tym, co go pokazywali w wiadomościach? — Norren nie czekał na odpowiedź. — Dlaczego nosisz perukę?

— Podróżuję incognito — wyjaśnił Haviland Tuf — choć wszystko wskazuje na to, że mimo przebrania udało się panu mnie rozpoznać.

Norren ponownie uszczypnął się w policzek.

— Mów mi Ratch — powiedział, po czym zmierzył Tufa krytycznym spojrzeniem. — Marniutkie to twoje przebranie. W peruce czy bez, zawsze będziesz ogromnym grubasem o gębie jak muchomor-albinos.

— W przyszłości zastosuję także makijaż — oznajmił Tuf. — Na szczęście, żaden z tubylców nie dorównuje panu przenikliwością.

— Są zbyt uprzejmi, żeby to okazać. Tak to już u nich wygląda. Po prostu za dużo ich jest, rozumiesz? Większość nie może sobie pozwolić na prawdziwe odosobnienie, więc udają, że się nie widzą. Nikt nie zwróci na ciebie uwagi, jeśli nie dasz wyraźnie do zrozumienia, że sobie tego życzysz.

— Mieszkańcy Portu S’uthlam, których miałem okazję spotkać, nie wydawali się szczególnie dyskretni ani nie grzeszyli przesadną etykietą — zauważył Tuf.

— Pajęczarze to zupełnie co innego — wyjaśnił Ratch Norren. — Tam, na górze, mają trochę więcej luzu. Dam ci radę, koleś: nie sprzedawaj im swojego statku, tylko zaprowadź go na Yandeen. Zapłacimy ci dużo więcej niż oni.

— Nie mam najmniejszego zamiaru sprzedawać „Arki” — odparł Tuf.

— Nie musisz mi mydlić oczu, i tak nie mam pełnomocnictw, żeby ją kupić. Ani tylu kredytek. Cholernie żałuję. — Parsknął głośnym śmiechem. — Jak polecisz na Yandeen, skontaktuj się bezpośrednio z naszą Radą Koordynatorów. Mówię ci, nie pożałujesz tego. — Norren rozejrzał się ukradkiem, upewniając się, czy stewardzi są daleko, a pasażerowie mają głowy skryte w kapturach, po czym zniżył głos do konspiracyjnego szeptu. — Poza tym nawet jeśli nie chodzi o cenę, to doszły mnie słuchy, że ten twój statek ma niesamowicie silne uzbrojenie, zgadza, się? Chyba nie chcesz dać tego wszystkiego S’uthlamańczykom? Ja ich bardzo lubię, słowo daję, przylatuję tu często w interesach i wiem, że to porządni ludzie, kiedy spotka się jednego albo dwóch, ale ich jest tak cholernie dużo, Tuffer, a w dodatku mnożą się bez przerwy, jak jakieś przeklęte gryzonie! Sam zobaczysz. Kilkaset lat temu tylko z tego powodu wybuchła tu duża, lokalna wojna. Suthki zakładali kolonie, gdzie się tylko dało, i rozmnażali się tak szybko, że po prostu wyduszali tych, którzy tam byli przed nimi. Na szczęście, udało nam się wybić im to z głowy.

— Nam? — zapytał Haviland Tuf.

— Oficjalnie w koalicji były Yandeen, Skrymir, Planeta Henry’ego i Jazbo, ale dostaliśmy dużą pomoc jeszcze od paru innych, rozumiesz? Traktat pokojowy nakazał S’uthłamańczykom nie wychylać nosa poza ich układ planetarny. Jeśli dasz im ten swój diabelski statek, Tuf, może im przyjść ochota znowu zacząć hasać.

— Z tego, co wiem, S’uthlamańczycy są nadzwyczaj honorowymi i uczciwymi ludźmi.

Ratch Norren po raz kolejny uszczypnął się w policzek.

— Honorowi, uczciwi… Jasne, jasne. Świetnie się z nimi handluje i są znakomici w łóżku. Mówię ci, znam ich chyba z tysiąc i wszyscy są moimi przyjaciółmi, ale problem polega na tym, że ten tysiąc moich s’uthlamańskich przyjaciół ma co najmniej dziesięć tysięcy dzieci. Ci ludzie się rozmnażają, Tuf, oto cały kłopot! Posłuchaj Ratcha, dobrze ci radzę. Oni wszyscy to życioszajbusy, rozumiesz?

— Zaiste — odparł Haviland Tuf. — Czy wolno mi zapytać, co to są życioszajbusy?

— Życioszajbusy to życioszajbusy — wyjaśnił niecierpliwie Norren. — Antyentropiści, czciciele bachorów, wielbiciele płodności, po prostu religijni fanatycy, Tuffer, kompletne świry…

Może powiedziałby coś więcej, ale właśnie w tej chwili w ich stronę ruszył jeden ze stewardów, pchając przed sobą wózek z napojami. Norren umilkł i oparł się jakby nigdy nic w swoim fotelu.

Haviland Tuf uniósł długi, biały palec, by zwrócić na siebie uwagę stewarda.

— Poproszę jeszcze jedną tubę, jeśli można — powiedział.

Pozostałą część podróży spędził pogrążony w myślach, od czasu do czasu pociągając w milczeniu łyk piwa.

Tolly Mune unosiła się w powietrzu w swojej zagraconej kwaterze, popijając piwo i myśląc intensywnie. Jedną ze ścian pokoju stanowił ogromny ekran o wymiarach sześć metrów na trzy; zwykle wypełniały go rozległe panoramy, gdyż Tolly lubiła oddawać się złudzeniu, że jest to okno wychodzące na niebotyczne, zimne góry Skrymiru, przepastne kaniony Yandeen wypełnione bystrymi, spienionymi rzekami lub na nieprzeliczone światła miasta S’uthlam ze smukłą, srebrzystą wieżą windy wznoszącą się wysoko w górę aż do czarnego, bezksiężycowego nieba, ponad dachy najbardziej luksusowych, czterokilometrowych drapaczy chmur.

Dziś jednak na ekranie widniał obraz usianego gwiazdami kosmosu, na którego tle wisiał w bezruchu gigantyczny statek o nazwie „Arka”. Nawet tak duży ekran — jeden z przywilejów związanych z pełnieniem funkcji kapitana portu — nie był w stanie oddać jego prawdziwych rozmiarów.

Tolly Mune zdawała sobie doskonale sprawę, że niebezpieczeństwo i nadzieja, związane z pojawieniem się statku, były od niego nieporównywalnie większe.