Выбрать главу

— Trzydzieści cztery procent — poprawił ją Rael.

— Właśnie, trzydzieści cztery — zgodziła się Tolly Mune. — I obydwoje wiemy, że ten udział nie będzie malał, tylko rósł. Płacimy za żywność naszą technologiczną wiedzą i umiejętnościami. Remontujemy, naprawiamy i budujemy więcej statków kosmicznych niż jakakolwiek planeta w tym sektorze, a wiesz, dzięki czemu? Dzięki temu, że ja staję na mojej cholernej głowie i robię wszystko, żebyśmy byli najlepsi! Sam Tuf to powiedział. Przyleciał do nas dlatego, że mamy dobrą reputację — jesteśmy uczciwi, kompetentni, przestrzegamy zasad etyki i znamy się na robocie. Jak sądzisz, co zostanie z naszej reputacji, jeśli skonfiskujemy mu ten jego skubany statek? Ilu jeszcze kupców i handlarzy powierzy nam swoje jednostki, jeżeli rozejdzie się fama, że zabieramy te, które nam się spodobają? Co się stanie z moim cholernym portem, do stu diabłów?

— Rzeczywiście, mogłoby to odnieść niepożądany skutek — przyznał Josen Rael.

Tolly prychnęła pogardliwie.

— Nasza ekonomia zostałaby całkowicie zniszczona! — stwierdziła bez ogródek.

Po wysoko sklepionym, łysym czole Raela płynęły strużki potu. Otarł je wydobytą z kieszeni chusteczką.

— W takim razie musi pani zrobić wszystko, żeby do tego nie doszło, kapitanie Mune. Musi pani się postarać, żeby nic takiego nie nastąpiło.

— Jak?

— Kupując „Arkę”. Udzielam pani wszelkich pełnomocnictw, bo wygląda na to, że doskonale pani rozumie złożoność sytuacji. Proszę postarać się przekonać tego Tufa. Ponosi pani całkowitą odpowiedzialność za rezultaty swoich działań.

Przewodniczący Rady Planety skinął głową i ekran ściemniał.

Haviland Tuf odgrywał rolę turysty.

Z pewnością nie można było zaprzeczyć, że na swój sposób S’uthlam robił ogromne wrażenie. Podczas wielu lat, jakie Haviland Tuf spędził jako kupiec na pokładzie „Rogu Obfitości Znakomitych Towarów po Nadzwyczaj Niskich Cenach”, podróżując od gwiazdy do gwiazdy, odwiedził więcej planet, niż był w stanie spamiętać, ale wydawało się mało prawdopodobne, żeby mógł szybko zapomnieć to, co zobaczył tym razem.

Miał już okazję podziwiać wiele widoków zapierających dech w piersi: kryształowe wieże Avalonu, podniebne pajęczyny Arachne, spienione morza Starego Posejdonu, czarne, bazaltowe góry Clegg… Miasto S’uthlam — stare nazwy oznaczały teraz jedynie dzielnice i rejony, bo rozrastające się niepohamowanie ośrodki miejskie już wiele stuleci temu połączyły się w jedno ogromne megalopolis — mogło równać się z każdym z nich.

Tuf żywił znaczne upodobanie do wysokich budynków, w związku z czym zarówno w dzień, jak i w nocy podziwiał często panoramę miasta z platform obserwacyjnych umieszczonych na wysokości kilometra, dwóch, pięciu, czy nawet dziewięciu. Niezależnie od tego, jak wysoko się znalazł, światła ciągnęły się we wszystkich kierunkach aż po horyzont. Kwadratowe, pozbawione wyrazu czterdzieste- i pięć-dziesięciopiętrowe budynki tłoczyły się jeden przy drugim w nie kończących się rzędach, ukryte w wiecznym cieniu pokrytych błyszczącymi zwierciadłami wież wystrzelających wysoko w niebo, by przechwycić jak najwięcej promieni słońca. Kolejne poziomy wznosiły się niemal w nieskończoność, a ruchome chodniki mijały się i krzyżowały mnóstwo razy, tworząc nieprawdopodobnie skomplikowane, pogmatwane wzory. Pod powierzchnią ziemi znajdowała się gęsta sieć tuneli, którymi mknęły z szybkością kilkuset kilometrów na godzinę kapsuły zaopatrzeniowe, jeszcze niżej zaś zaczynała się plątanina drążonych coraz głębiej piwnic, korytarzy i najróżniejszych pomieszczeń, tworząc drugie miasto, sięgające w dół równie daleko, jak wysoko pięło się w niebo to na górze.

Z orbity, skąd Tuf widział światła metropolii, miasto wydawało się obejmować pół kontynentu; oglądane z powierzchni planety sprawiało wrażenie, jakby rozciągało się poza granice Galaktyki. Na S’uthlam znajdowały się również inne kontynenty i one także lśniły w nocy blaskiem cywilizacji. W morzu świateł nie było żadnych wysp cienia, gdyż S’uthlamańczycy nie mieli dość miejsca, żeby pozwolić sobie na luksus w rodzaju parków. Tuf nie miał im tego za złe, zawsze uważał parki za perwersyjny pomysł, mający głównie na celu bezustanne przypominanie cywilizowanej ludzkości, jak niewygodne, niebezpieczne i okrutne było życie wtedy, kiedy wszyscy mieszkali jeszcze na łonie natury.

Podczas swoich rozlicznych wędrówek Haviland Tuf zetknął się z wieloma różnymi kulturami i musiał przyznać, że ta, którą zastał na S’uthlam, nie ustępowała żadnej z wcześniej poznanych. Był to świat pełen oszałamiających możliwości, różnorodny i bogaty, jednocześnie kipiący życiową energią i nurzający się w dekadencji, całkowicie kosmopolityczny, utrzymujący ożywione kontakty z wieloma odległymi planetami, korzystający obficie z produktów kultury obcych ludów, lecz zarazem nie zapominający o rozwoju własnej. Samo miasto oferowało więcej możliwości wypoczynku i rozrywek, niż Tuf kiedykolwiek widział w jednym miejscu; turysta, który zechciałby ze wszystkich skorzystać, bez wątpienia musiałby na to poświęcić kilka lat standardowych.

W ciągu wielu lat spędzonych na bezustannych podróżach Haviland Tuf miał okazję podziwiać wysoko rozwiniętą naukę i techniczną maestrię Avalonu, Newholme, ToberVeil, Starego Posejdonu, Balduru, Arachne i dziesiątków innych planet, kroczących w awangardzie rozwoju ludzkości. S’uthlam dorównywał pod tym względem najbardziej rozwiniętym spośród nich. Już sama orbitalna winda stanowiła nie lada osiągnięcie — podobno w dawnych czasach, jeszcze przed Upadkiem, takie konstrukcje wznoszono na Starej Ziemi, a raz pokuszono się o to na Newholme, gdzie niebotyczna wieża runęła wkrótce podczas wojny. Tuf jeszcze nigdy nie widział na własne oczy równie ogromnej konstrukcji, nawet na Avalonie, gdzie z przyczyn ekonomicznych zrezygnowano z budowy takiej windy. Ruchome chodniki, linie przesyłowe kapsuł zaopatrzeniowych, fabryki — wszystko było nowoczesne i wydajne. Nawet rząd zdawał się funkcjonować bez zarzutu.

S’uthlam był zadziwiającą planetą.

Haviland Tuf przemieszczał się z miejsca na miejsce przez trzy dni i upajał się wszystkimi cudownościami, po czym wrócił do swojego maleńkiego pokoiku pierwszej klasy na siedemdziesiątym dziewiątym piętrze gigantycznego hotelu i wezwał właściciela.

— Pragnę w możliwie krótkim czasie powrócić na mój statek — oświadczył z dłońmi splecionymi na wystającym brzuchu, siedząc na krawędzi wąskiego, wysuwanego ze ściany łóżka.

Właściciel, mały człowieczek sięgający mu zaledwie do pasa, wydawał się bardzo zakłopotany.

— Wydawało mi się, że zamierzasz u nas pozostać jeszcze przez dziesięć dni — powiedział.

— Zgadza się — odparł Tuf. — Jednak plany mają to do siebie, że często ulegają zmianom. Pragnę wrócić na orbitę tak szybko, jak tylko możliwe. Będę panu niezmiernie zobowiązany, jeśli zechce się pan zająć wszystkimi koniecznymi przygotowaniami.

— Nie widziałeś jeszcze tylu rzeczy!

— Zaiste. A jednak wydaje mi się, że to, co widziałem, choćby stanowiło tylko niewielką cząstkę całości, w zupełności mi wystarczy.

— Nie podoba ci się S’uthlam?

— Żyje na nim zbyt wielu S’uthlamańczyków — odparł Tuf. — Mogę się pokusić o wymienienie jeszcze kilku wad — dodał, unosząc długi palec. — Jedzenie jest wstrętne, pochodzące niemal całkowicie z chemicznego odzysku, pozbawione jakiegokolwiek smaku, często o niemiłej konsystencji, zabarwione na niezwykłe, budzące niemiłe skojarzenia kolory. Muszę także wspomnieć o ciągłej, natrętnej obecności gromady reporterów i dziennikarzy. Nauczyłem się ich rozpoznawać po obiektywach kamer zainstalowanych na ich czołach w charakterze trzeciego oka. Być może pan również ich zauważył, kłębiących się w głównym holu, sensorium i restauracji. Według moich szacunkowych obliczeń jest ich co najmniej dwudziestu.

— Jesteś osobą publiczną, prawdziwą sensacją — wyjaśnił człowieczek. — Cały S’uthlam chciałby jak najwięcej się o tobie dowiedzieć. Mam nadzieję, że reporterzy nie narzucali się, skoro nie wyraziłeś chęci udzielenia wywiadu? Etyka zawodowa…

— Była skrupulatnie przestrzegana — dokończył za niego Haviland Tuf — a także muszę przyznać, że trzymali się ode mnie w pewnym oddaleniu. Niemniej jednak co wieczór, kiedy powracałem do tego zdecydowanie niewystarczająco obszernego pomieszczenia i włączałem wiadomości, miałem okazję oglądać siebie podziwiającego miasto, jedzącego niesmaczne, gumiaste potrawy, odwiedzającego przeróżne atrakcje turystyczne, a także wchodzącego do lokali mieszczących urządzenia sanitarne. Nie da się ukryć, iż próżność jest jedną z moich największych wad, lecz mimo to zadowolenie z tak szybko zdobytej popularności szybko zgasło. W dodatku większość ujęć przedstawiała mnie w nadzwyczaj niekorzystny sposób, poczucie humoru komentatorów łatwo zaś mógłbym uznać za obraźliwe.

— To żaden problem — odparł właściciel. — Powinieneś przyjść do mnie wcześniej. Wypożyczylibyśmy ci emiter sygnałów zwierających im obwody w kamerach. Przypina się go do paska; jak któryś z reporterów się zbliży, kamera przestaje działać, a jego natychmiast zaczyna potwornie boleć głowa.

— Zdecydowanie większy problem stanowi całkowity brak życia zwierzęcego — ciągnął z niewzruszoną miną Tuf.

— Szkodniki?! — wykrzyknął z przerażeniem człowieczek. — Jesteś niezadowolony, że nie mamy żadnych szkodników?

— Nie wszystkie zwierzęta są szkodnikami — wyjaśnił Haviland Tuf. — Na wielu planetach ptaki, psy, a także inne gatunki, cieszą się powszechną sympatią i są trzymane w domach. Ja osobiście bardzo lubię koty. W każdym naprawdę cywilizowanym społeczeństwie jest dla nich odpowiednie miejsce, ale odniosłem wrażenie, iż mieszkańcy S’uthlam nie potrafią dostrzec żadnej różnicy między nimi, a, powiedzmy, wszami i pijawkami. Kiedy zdecydowałem się odwiedzić tę planetę, kapitan Tolly Mune zapewniła mnie, że jej pracownicy zaopiekują się moimi kotami, a ja przyjąłem te zapewnienia za dobrą monetę, lecz teraz, przekonawszy się naocznie o tym, że właściwie żaden S’uthlamańczyk nie miał nigdy do czynienia z przedstawicielem innego gatunku niż ludzki, powziąłem pewne obawy co do jakości tej opieki.

— Oczywiście, że mamy zwierzęta! — zaprotestował właściciel. — W strefach rolniczo-hodowlanych. Całe masy zwierząt, sam widziałem filmy.

— Nie wątpię w to — odparł Tuf. — Chyba jednak zgodzi się pan ze mną, że film przedstawiający kota i żywy kot to dwie całkowicie różne rzeczy, i jako takie wymagają odmiennego traktowania. Filmy można przechowywać na półce. Kotów, niestety, nie. — Wycelował długi palec w małego człowieczka. — To wszystko są jednak drobiazgi. Sedno sprawy, jak już uprzednio wspomniałem, leży nie tyle w obyczajach S’uthlamańczyków, co w ich liczbie. Tutaj po prostu jest zbyt dużo ludzi, łaskawy panie. Niemal co chwile byłem przez kogoś potrącany. W pomieszczeniach jadalnych stoły są ustawione zbyt blisko siebie, krzesła są dla mnie za małe, a siedzący obok mnie nieznajomi osobnicy dźgają mnie łokciami. Miejsca w teatrach i sensoriach są wąskie i niewygodne, chodniki zaś wiecznie zatłoczone, podobnie jak korytarze i kapsuły transportowe. Wszędzie dokoła kłębi się masa ludzi, dotykających mnie wbrew mojej woli i przyzwyczajeniom. Na twarzy właściciela pojawił się profesjonalny uśmiech.

— Ach, ludzkość! — wykrzyknął w uniesieniu. — Chwała S’uthlam! Rozkołysane masy, ocean twarzy, nie kończący się korowód, spektakl życia! Czyż może istnieć coś bardziej inspirującego niż otarcie się grzbietem o grzbiet innego człowieka?

— Być może nie — odparł spokojnie Haviland Tuf — ale jeśli chodzi o mnie, to czuję się już wystarczająco zainspirowany. Poza tym pozwolę sobie zauważyć, iż przeciętny S’uthlamańczyk jest zbyt niski, żeby otrzeć się o mój grzbiet, w związku z czym jest zmuszony zadowolić się kontaktem z mymi rękoma, nogami i brzuchem.

Uśmiech zniknął z twarzy człowieczka.

— Oceniasz nas z niewłaściwej perspektywy. Żeby w pełni zrozumieć, na czym polega wspaniałość naszej planety, trzeba na nią spojrzeć oczami S’uthlamańczyka.

— Przykro mi, ale nie mam zamiaru pełzać na kolanach — odparł Tuf.

— Chyba nie występujesz przeciwko życiu, prawda?

— Zaiste nie — powiedział Haviland Tuf. — W porównaniu z tym, co stanowi jego przeciwność, życie wydaje mi się znacznie bardziej atrakcyjne. Jednakże z moich doświadczeń wynika jasno, że wszystkie dobre rzeczy, kiedy występują w nadmiarze, stają się nie do zniesienia. Wydaje mi się, że w tym przypadku mam do czynienia właśnie z taką sytuacją. — Uniósł białą dłoń, nakazując właścicielowi milczenie. — W dodatku — mówił dalej — odczułem coś w rodzaju gwałtownej antypatii, bez wątpienia pochopnej i niewystarczająco usprawiedliwionej, wobec kilku osobników, spotkanych podczas mego pobytu na tej planecie, którzy zareagowali na mój widok z otwartą wrogością, obrzucając mnie obraźliwymi epitetami dotyczącymi moich rozmiarów i masy.

— Cóż… — wybąkał człowieczek, rumieniąc się po uszy. — Bardzo mi przykro, ale jesteś, hm, dosyć pokaźnej postury, a na S’uthlam, że tak powiem, nadwaga jest uważana za wykroczenie przeciwko społecznym normom…

— Waga, łaskawy panie, zależy bezpośrednio od siły ciążenia i jako taka może ulegać daleko idącym zmianom. Poza tym nie uważam za stosowne przyznawać panu prawa do oceny mojej wagi, gdyż jest to kwestia bardzo subiektywna i wymykająca się precyzyjnej klasyfikacji. Upodobania estetyczne różnie wyglądają na różnych planetach, podobnie jak genotypy i dziedziczne predyspozycje. Wracając do najważniejszej sprawy: pragnę natychmiast zakończyć mój pobyt na tej planecie.

— Jak sobie życzysz — odparł właściciel. — Zarezerwuję ci miejsce na jutro rano, w pierwszej kapsule.

— To mnie nie zadowala. Chcę wyruszyć jak najprędzej. Zapoznałem się z rozkładem jazdy i znalazłem tam kapsułę wyruszającą w drogę za trzy godziny standardowe.

— Pełna — parsknął właściciel. — Zostały tylko miejsca drugiej i trzeciej klasy.

— Mimo to jestem zdecydowany z niej skorzystać — odparł Haviland Tuf. — Bez wątpienia tak bliski kontakt ze współpasażerami zainspiruje mnie i sprawi, że stanę się lepszym człowiekiem.