— Żyje na nim zbyt wielu S’uthlamańczyków — odparł Tuf. — Mogę się pokusić o wymienienie jeszcze kilku wad — dodał, unosząc długi palec. — Jedzenie jest wstrętne, pochodzące niemal całkowicie z chemicznego odzysku, pozbawione jakiegokolwiek smaku, często o niemiłej konsystencji, zabarwione na niezwykłe, budzące niemiłe skojarzenia kolory. Muszę także wspomnieć o ciągłej, natrętnej obecności gromady reporterów i dziennikarzy. Nauczyłem się ich rozpoznawać po obiektywach kamer zainstalowanych na ich czołach w charakterze trzeciego oka. Być może pan również ich zauważył, kłębiących się w głównym holu, sensorium i restauracji. Według moich szacunkowych obliczeń jest ich co najmniej dwudziestu.
— Jesteś osobą publiczną, prawdziwą sensacją — wyjaśnił człowieczek. — Cały S’uthlam chciałby jak najwięcej się o tobie dowiedzieć. Mam nadzieję, że reporterzy nie narzucali się, skoro nie wyraziłeś chęci udzielenia wywiadu? Etyka zawodowa…
— Była skrupulatnie przestrzegana — dokończył za niego Haviland Tuf — a także muszę przyznać, że trzymali się ode mnie w pewnym oddaleniu. Niemniej jednak co wieczór, kiedy powracałem do tego zdecydowanie niewystarczająco obszernego pomieszczenia i włączałem wiadomości, miałem okazję oglądać siebie podziwiającego miasto, jedzącego niesmaczne, gumiaste potrawy, odwiedzającego przeróżne atrakcje turystyczne, a także wchodzącego do lokali mieszczących urządzenia sanitarne. Nie da się ukryć, iż próżność jest jedną z moich największych wad, lecz mimo to zadowolenie z tak szybko zdobytej popularności szybko zgasło. W dodatku większość ujęć przedstawiała mnie w nadzwyczaj niekorzystny sposób, poczucie humoru komentatorów łatwo zaś mógłbym uznać za obraźliwe.
— To żaden problem — odparł właściciel. — Powinieneś przyjść do mnie wcześniej. Wypożyczylibyśmy ci emiter sygnałów zwierających im obwody w kamerach. Przypina się go do paska; jak któryś z reporterów się zbliży, kamera przestaje działać, a jego natychmiast zaczyna potwornie boleć głowa.
— Zdecydowanie większy problem stanowi całkowity brak życia zwierzęcego — ciągnął z niewzruszoną miną Tuf.
— Szkodniki?! — wykrzyknął z przerażeniem człowieczek. — Jesteś niezadowolony, że nie mamy żadnych szkodników?
— Nie wszystkie zwierzęta są szkodnikami — wyjaśnił Haviland Tuf. — Na wielu planetach ptaki, psy, a także inne gatunki, cieszą się powszechną sympatią i są trzymane w domach. Ja osobiście bardzo lubię koty. W każdym naprawdę cywilizowanym społeczeństwie jest dla nich odpowiednie miejsce, ale odniosłem wrażenie, iż mieszkańcy S’uthlam nie potrafią dostrzec żadnej różnicy między nimi, a, powiedzmy, wszami i pijawkami. Kiedy zdecydowałem się odwiedzić tę planetę, kapitan Tolly Mune zapewniła mnie, że jej pracownicy zaopiekują się moimi kotami, a ja przyjąłem te zapewnienia za dobrą monetę, lecz teraz, przekonawszy się naocznie o tym, że właściwie żaden S’uthlamańczyk nie miał nigdy do czynienia z przedstawicielem innego gatunku niż ludzki, powziąłem pewne obawy co do jakości tej opieki.
— Oczywiście, że mamy zwierzęta! — zaprotestował właściciel. — W strefach rolniczo-hodowlanych. Całe masy zwierząt, sam widziałem filmy.
— Nie wątpię w to — odparł Tuf. — Chyba jednak zgodzi się pan ze mną, że film przedstawiający kota i żywy kot to dwie całkowicie różne rzeczy, i jako takie wymagają odmiennego traktowania. Filmy można przechowywać na półce. Kotów, niestety, nie. — Wycelował długi palec w małego człowieczka. — To wszystko są jednak drobiazgi. Sedno sprawy, jak już uprzednio wspomniałem, leży nie tyle w obyczajach S’uthlamańczyków, co w ich liczbie. Tutaj po prostu jest zbyt dużo ludzi, łaskawy panie. Niemal co chwile byłem przez kogoś potrącany. W pomieszczeniach jadalnych stoły są ustawione zbyt blisko siebie, krzesła są dla mnie za małe, a siedzący obok mnie nieznajomi osobnicy dźgają mnie łokciami. Miejsca w teatrach i sensoriach są wąskie i niewygodne, chodniki zaś wiecznie zatłoczone, podobnie jak korytarze i kapsuły transportowe. Wszędzie dokoła kłębi się masa ludzi, dotykających mnie wbrew mojej woli i przyzwyczajeniom. Na twarzy właściciela pojawił się profesjonalny uśmiech.
— Ach, ludzkość! — wykrzyknął w uniesieniu. — Chwała S’uthlam! Rozkołysane masy, ocean twarzy, nie kończący się korowód, spektakl życia! Czyż może istnieć coś bardziej inspirującego niż otarcie się grzbietem o grzbiet innego człowieka?
— Być może nie — odparł spokojnie Haviland Tuf — ale jeśli chodzi o mnie, to czuję się już wystarczająco zainspirowany. Poza tym pozwolę sobie zauważyć, iż przeciętny S’uthlamańczyk jest zbyt niski, żeby otrzeć się o mój grzbiet, w związku z czym jest zmuszony zadowolić się kontaktem z mymi rękoma, nogami i brzuchem.
Uśmiech zniknął z twarzy człowieczka.
— Oceniasz nas z niewłaściwej perspektywy. Żeby w pełni zrozumieć, na czym polega wspaniałość naszej planety, trzeba na nią spojrzeć oczami S’uthlamańczyka.
— Przykro mi, ale nie mam zamiaru pełzać na kolanach — odparł Tuf.
— Chyba nie występujesz przeciwko życiu, prawda?
— Zaiste nie — powiedział Haviland Tuf. — W porównaniu z tym, co stanowi jego przeciwność, życie wydaje mi się znacznie bardziej atrakcyjne. Jednakże z moich doświadczeń wynika jasno, że wszystkie dobre rzeczy, kiedy występują w nadmiarze, stają się nie do zniesienia. Wydaje mi się, że w tym przypadku mam do czynienia właśnie z taką sytuacją. — Uniósł białą dłoń, nakazując właścicielowi milczenie. — W dodatku — mówił dalej — odczułem coś w rodzaju gwałtownej antypatii, bez wątpienia pochopnej i niewystarczająco usprawiedliwionej, wobec kilku osobników, spotkanych podczas mego pobytu na tej planecie, którzy zareagowali na mój widok z otwartą wrogością, obrzucając mnie obraźliwymi epitetami dotyczącymi moich rozmiarów i masy.
— Cóż… — wybąkał człowieczek, rumieniąc się po uszy. — Bardzo mi przykro, ale jesteś, hm, dosyć pokaźnej postury, a na S’uthlam, że tak powiem, nadwaga jest uważana za wykroczenie przeciwko społecznym normom…
— Waga, łaskawy panie, zależy bezpośrednio od siły ciążenia i jako taka może ulegać daleko idącym zmianom. Poza tym nie uważam za stosowne przyznawać panu prawa do oceny mojej wagi, gdyż jest to kwestia bardzo subiektywna i wymykająca się precyzyjnej klasyfikacji. Upodobania estetyczne różnie wyglądają na różnych planetach, podobnie jak genotypy i dziedziczne predyspozycje. Wracając do najważniejszej sprawy: pragnę natychmiast zakończyć mój pobyt na tej planecie.
— Jak sobie życzysz — odparł właściciel. — Zarezerwuję ci miejsce na jutro rano, w pierwszej kapsule.
— To mnie nie zadowala. Chcę wyruszyć jak najprędzej. Zapoznałem się z rozkładem jazdy i znalazłem tam kapsułę wyruszającą w drogę za trzy godziny standardowe.
— Pełna — parsknął właściciel. — Zostały tylko miejsca drugiej i trzeciej klasy.
— Mimo to jestem zdecydowany z niej skorzystać — odparł Haviland Tuf. — Bez wątpienia tak bliski kontakt ze współpasażerami zainspiruje mnie i sprawi, że stanę się lepszym człowiekiem.
Tolly Mune unosiła się w powietrzu w pozycji lotosu i spoglądała z góry na Havilanda Tufa.
W swoim biurze miała specjalne krzesło przeznaczone dla much i dżdżownic nie przyzwyczajonych do nieważkości. Było dość niewygodne, ale miało tę zaletę, że było mocno przykręcone do podłogi i wyposażone w uprząż przytrzymującą tego, kto zechciał na nim usiąść. Tuf pożeglował do niego z niezgrabnym dostojeństwem i natychmiast przypiął się mocno, Tolly zaś usiadła wygodnie w powietrzu, mniej więcej na wysokości jego głowy. Człowiek tego wzrostu z pewnością nie był przyzwyczajony patrzeć na nikogo z dołu. Tolly Mune doszła do wniosku, że w ten sposób uzyska pewną przewagę psychologiczną.