Выбрать главу

— Trzydzieści dziewięć miliardów — powiedziała cicho Tolly suchym, szorstkim głosem.

Tuf mrugnął powiekami.

— Zaiste.

— Czy to wszystko, co masz do powiedzenia? — zapytała go z uśmiechem.

Haviland Tuf spojrzał na wiszącą nad ich głowami kulę S’uthlam.

— Skoro życzy sobie pani ułyszeć moją opinię, kapitanie, to pozwolę sobie zauważyć, że choć widoczna nad nami planeta wydaje się bardzo duża, to nie mogę nie zacząć się zastanawiać, czy jest wystarczająco duża. Daleki jestem od krytykowania waszych zwyczajów, wierzeń i przekonań, muszę jednak wyrazić opinię, iż populacja licząca sobie trzydzieści dziewięć miliardów osób może, po wzięciu pod uwagę wszystkich okoliczności, okazać się nieco zbyt liczna.

Tolly Mune uśmiechnęła się szeroko.

— Co ty powiesz? — Rozparła się wygodnie w fotelu, wezwała kelnera i poleciła przynieść napoje. Piwo było brązowe, z gęstą, aromatyczną pianą. Podawano je w dużych kuflach z rżniętego szkła. Uniosła niezgrabnie swój, obserwując kołyszący się płyn. — Jedyna rzecz, z którą nigdy nie mogę sobie poradzić przy ciążeniu — mruknęła. — Wszystkie płyny powinny być w tubach, do cholery! Te naczynia są takie… niepewne. To jak prowokowanie nieszczęścia. — Pociągnęła łyk, a kiedy odsunęła kufel od ust, na jej wargach pozostał pienisty zarost. — Niezłe — przyznała, ocierając usta wierzchem dłoni. — Pora skończyć te podchody, Tuf — ciągnęła tym samym tonem, odstawiwszy kufel na stół z przesadną ostrożnością osoby nie przyzwyczajonej nawet do tak małej, symbolicznej grawitacji. — Na pewno podejrzewałeś, że mamy jakieś kłopoty z przeludnieniem, bo inaczej nie przyszłoby ci do głowy o to pytać. Oprócz tego wchłonąłeś całą masę innych informacji. Po co ci to?

— Ciekawość stanowi moją ogromną wadę, szanowna pani — odparł Tuf. — Pragnąłem jedynie rozwiązać zagadkę, jaką stanowił dla mnie S’uthlam, kierując się jednocześnie ledwie uświadamianą nadzieją, że przy okazji uda mi się natrafić na coś, co pomogłoby nam rozwiązać chwilowy impas, w jakim się znaleźliśmy.

— I co?

— Przed chwilą była pani uprzejma potwierdzić domysły, jakie narodziły się w mojej głowie w związku z liczbą ludności zamieszkującej tę wspaniałą planetę. Teraz wszystko stało się dla mnie jasne. Wasze miasta pną się coraz wyżej, gdyż musicie gdzieś pomieścić nowych mieszkańców, jednocześnie rozpaczliwie starając się zachować w nienaruszonym stanie tereny rolnicze. W waszym ogromnym porcie panuje bezustanny ruch, a orbitalna winda pracuje bez chwili przerwy, gdyż nie jesteście w stanie samodzielnie nakarmić całej ludności i musicie importować żywność z odległych światów. Wasi sąsiedzi boją się was, a może nawet nienawidzą, bo kilka wieków temu usiłowaliście rozwiązać swój problem poprzez masową emigrację i aneksję okolicznych planet, i dokonalibyście tego, gdyby nie okrutna wojna. Nie trzymacie domowych zwierząt, gdyż na S’uthlam po prostu nie ma miejsca na żadne inne stworzenia oprócz ludzi, które nie stanowiłyby niezbędnego i zarazem wydajnego ogniwa łańcucha pokarmowego. Ze względu na trwające od wielu stuleci chroniczne niedożywienie jesteście znacznie mniejsi od ludzi zamieszkujących inne planety, a każde następne pokolenie jest drobniejsze i chudsze, będąc zmuszone zaspokoić swój apetyt jeszcze mniejszą ilością kalorii. Bezpośrednią przyczyną tych wszystkich nieszczęść jest nie co innego, jak właśnie przeludnienie.

— Nie wydajesz się nami zachwycony, Tuf — zauważyła Tolly Mune.

— estem jak najdalszy od wszelkiego krytycyzmu. Ponad wszelką wątpliwość macie wiele zalet. Jesteście zaradną, zdolną, cywilizowaną, chętną do współpracy i pomysłową rasą, a struktura waszego społeczeństwa, poziom technologii, a przede wszystkim tempo intelektualnego rozwoju są godne najwyższego podziwu.

— Tylko dzięki technologii udało się nam do tej pory ocalić nasze cholerne tyłki — stwierdziła sucho Tolly. — Importujemy trzydzieści cztery procent niezbędnych kalorii, jakieś dwadzieścia uzyskujemy ze skrawków terenów rolniczych, jakie nam jeszcze zostały, a całą resztę produkujemy w fabrykach, z każdym rokiem coraz więcej. Nic dziwnego, bo tylko fabryki przetwarzające ropę na żywność mogą zwiększać produkcję wystarczająco szybko, żebyśmy nadążyli za krzywą wzrostu liczby ludności. Ale i tak mamy z tym cholerny problem.

— Kończą się wam zapasy ropy naftowej — podsunął Haviland Tuf. — Żebyś wiedział. — Tolly skinęła głową. — Sam wiesz, jak to jest: nieodnawialny surowiec, i w ogóle…

— Bez wątpienia kierownicze gremia planety wiedzą w przybliżeniu, kiedy może wam grozić klęska głodu?

— Za dwadzieścia siedem lat standardowych — odparła. — Mniej więcej, ma się rozumieć. Dane zmieniają się bez przerwy, wraz z różnymi czynnikami. Zanim dopadnie nas głód, możemy mieć wojnę, tak w każdym razie przypuszczają niektórzy eksperci. Albo będziemy mieli jednocześnie głód i wojnę. Tak czy inaczej, zginie masa ludzi. A my jesteśmy cywilizowani, Tuf, sam to powiedziałeś. Tak cholernie cywilizowani, że nigdy byś w to nie uwierzył. Chętni do współpracy, uczciwi, kochający życie, co tylko sobie życzysz. Ale teraz nawet to zaczyna pękać. Warunki w podziemnych miastach stają się coraz gorsze, choć nigdy nie były dobre, a niektórzy z naszych przywódców twierdzą nawet, że zaczęła się tam już wsteczna ewolucja, robiąca z ludzi jakieś przeklęte szkodniki. Wskaźniki morderstw, gwałtów i innych przestępstw rosną z roku na rok. W ciągu ostatnich osiemnastu miesięcy zarejestrowano dwa przypadki kanibalizmu. A to dopiero początek. Będzie jeszcze gorzej, w miarę wzrostu tej przeklętej krzywej. Rozumiesz, co do ciebie mówię, Tuf?

— Zaiste — odparł beznamiętnym tonem.

Kelnerzy wnieśli główne dania. Na półmiskach piętrzyły się gorące plastry mięsa, a w salaterkach leżały cztery rodzaje jarzyn. Haviland Tuf pozwolił, by nałożono mu na talerz obfitą porcję każdego z nich, po czym poprosił, żeby kelner ukroił dla Furii cztery cienkie plasterki szynki. Tolly Mune wzięła sobie najgrubszy kawałek i polała go brązowym sosem, ale po przełknięciu pierwszego kęsa przekonała się, że właściwie nie ma apetytu, więc ograniczyła się do obserwowania jedzącego Tufa.

— No więc? — ponagliła go.

— Być może mógłbym wam oddać drobną przysługę — rzucił niezobowiązująco Tuf, zręcznie przenosząc do ust widelec ze smakowitą zawartością.

— Mógłbyś nam oddać ogromną przysługę — poprawiła go Tolly Mune. — Sprzedaj nam „Arkę”. To jedyne wyjście, Tuf. Ty o tym wiesz i ja o tym wiem. Powiedz, ile chcesz za nią dostać. Odwołuję się do twojego cholernego poczucia moralności. Sprzedaj, a ocalisz miliony, może nawet miliardy istnień ludzkich. Staniesz się nie tylko bogaty, ale zostaniesz bohaterem. Powiedz jedno słowo, a nazwiemy tę głupią planetę twoim imieniem.

— Interesująca propozycja — zauważył Tuf. — Mimo to, odkładając na bok moją próżność, obawiam się, że znacznie pani przecenia możliwości starożytnego Inżynierskiego Korpusu Ekologicznego. Tak czy inaczej, „Arka” nie jest na sprzedaż, o czym zdążyłem już panią poinformować. Czy wolno mi jednak zaproponować oczywisty sposób rozwiązania waszych problemów? Jeśli okazałby się skuteczny, byłbym zachwycony i w pełni usatysfakcjonowany, gdyby moje imię zostało nadane jakiemuś miastu lub niewielkiemu asteroidowi.

Tolly parsknęła śmiechem i pociągnęła spory łyk piwa. Potrzebowała tego jak jeszcze nigdy w życiu.

— Dawaj, Tuf. Oświeć mnie, jaki to oczywisty, prosty sposób.

— W tym momencie przychodzi mi na myśl cała plejada najróżniejszych nazw i określeń. Najbliższe sedna sprawy jest „ograniczenie przyrostu ludności”, osiągnięte dzięki mechanicznej lub biochemicznej kontroli urodzeń, abstynencji seksualnej, odpowiedniej propagandzie albo zakazom prawnym. Mechanizmy mogą być różnorodne, lecz skutek ten sam: S’uthlamańczycy muszą się rozmnażać w cokolwiek wolniejszym tempie.