— To niemożliwe — odparła krótko Tolly Mune.
— Nie wydaje mi się — zaoponował Haviland Tuf. — Wielu innym planetom, nawet znacznie starszym od waszej, udało się osiągnąć ten rezultat.
— To o niczym nie świadczy, do cholery! — Wykonała gwałtowny ruch ręką, w której trzymała kufel, wylewając na stół część jego zawartości, ale nie zwróciła na to uwagi. — Nie wymyśliłeś nic nowego, Tuf. To nie jest żaden odkrywczy pomysł. Mamy na dole partię, która optuje za takim rozwiązaniem już od dobrych paruset lat. Nazywamy ich zeroistami, bo chcą wy zerować krzywą przyrostu ludności. Wydaje mi się, że popiera ich siedem, może osiem procent społeczeństwa.
— Powszechny głód z pewnością spowoduje gwałtowne zwiększenie liczby ich zwolenników — zauważył Tuf, przenosząc do ust kolejny załadowany widelec. Furia miauknęła z aprobatą.
— Wtedy będzie już za późno i ty o tym doskonale wiesz. Problem polega na tym, że masy kłębiące się tam, w dole, nie wierzą w istnienie żadnego niebezpieczeństwa, bez względu na to, co mówią politycy i jak dużo ponurych przepowiedni nadaje się codziennie w wiadomościach. „Słyszeliśmy to już wcześniej”, mówią, i niech mnie szlag trafi, jeśli nie mają racji. Ich babki i pradziadkowie bez przerwy musieli słuchać o tym, że głód jest tuż-tuż za rogiem, ale do tej pory zawsze jakoś udawało się uniknąć katastrofy. Technokraci od kilkuset lat utrzymują się u władzy wyłącznie dzięki temu, że ciągle udaje im się odsuwać nieszczęście w przyszłość. Za każdym razem znajdowali jakieś rozwiązanie i większość ludzi jest święcie przekonana, że tak będzie zawsze.
— Rozwiązania, o których pani wspomniała, z samej swojej natury jedynie odraczały termin egzekucji, ale jej nie anulowały — powiedział Haviland Tuf. — Mam wrażenie, że jest to oczywiste. Jedynym prawdziwym rozwiązaniem jest wprowadzenie kontroli przyrostu naturalnego.
— Nic nie rozumiesz, Tuf. Kontrola urodzeń to dla większości S’uthlamańczyków prawdziwa anatema. Nigdy nie uda się do tego przekonać wystarczającej liczby ludzi, a już na pewno nie po to, żeby uchronić ich przed jakąś cholerną katastrofą, w którą i tak nikt z nich nie wierzy. Próbowało już tego paru wyjątkowo głupich polityków-idealistów. Zniszczono ich niemal z dnia na dzień, ogłaszając niemoralnymi, występującymi przeciwko życiu zbirami.
— Rozumiem — odparł Haviland Tuf. — Czy jest pani osobą o głębokich przekonaniach religijnych, kapitanie Mune? Tolly skrzywiła się i pociągnęła kolejny łyk piwa.
— Do licha, nie. Wydaje mi się, że jestem agnostyczką. Zresztą, nie wiem, nigdy się nad tym nie zastanawiałam. Ale jestem też zeroistką, choć tam, na dole, nigdy bym się do tego nie przyznała. Cała masa pajęczarzy jest zeroistami. W takim małym, zamkniętym systemie, jakim jest port, rezultaty nieograniczonego rozmnażania nie każą na siebie długo czekać. Widać je gołym okiem, a od tego, co widać, włosy jeżą się na głowie. Na dole wcale nie jest to takie cholernie oczywiste. W dodatku Kościół… Słyszałeś o Kościele Życia Rozkwitającego?
— W ostatnim czasie udało mi się pobieżnie zaznajomić z głoszonymi przez niego naukami — odparł Tuf.
— S’uthlam został skolonizowany przez wyznawców Kościoła — wyjaśniła Tolly Mune. — Uciekali przed prześladowaniami na Tarze, a byli tam prześladowani, bo rozmnażali się tak cholernie szybko, że w krótkim czasie mogli opanować całą planetę, co nie podobało się pozostałym jej mieszkańcom.
— Jestem w stanie ich zrozumieć — oznajmił Tuf.
— Dokładnie to samo doprowadziło kilkaset lat temu do klęski programu kolonizacyjnego rozpoczętego przez ekspansjonistów. Kościół uważa, że przeznaczeniem rozumnego życia jest rozprzestrzeniać się po całym wszechświecie i że życie jako takie stanowi ostateczne dobro, antyżycie zaś, czyli entropia, jest złem. Życie i antyżycie bez przerwy ścigają się ze sobą. Musimy się bezustannie rozwijać, twierdzi Kościół, żeby wspinając się na coraz wyższe poziomy intelektu, osiągnąć wreszcie boskość, a musimy to zrobić wystarczająco prędko, by zdążyć przed cieplną śmiercią wszechświata. Ponieważ podstawowym narzędziem działania ewolucji jest biologiczny mechanizm rozmnażania, musimy się wciąż rozmnażać, wzbogacając garnitur genowy i niosąc nasze nasienie do coraz to nowych gwiazd. Wprowadzając kontrolę urodzeń, moglibyśmy uniemożliwić ludzkości osiągnięcie kolejnego stopnia rozwoju, nie dopuszczając do przyjścia na świat tego jednego, jedynego nosiciela nowego, zmutowanego genu, dzięki któremu cały gatunek dokonałby następnego kroku na drodze ku doskonałości.
— Odnoszę wrażenie, że pojmuję już podstawowe zasady tego credo — powiedział Haviland Tuf.
— Jesteśmy wolnymi ludźmi, Tuf — ciągnęła Tolly. — Wolność wyznania, swoboda wyboru i tak dalej… Mamy Erikanerów, Starych Chrystów, Dzieci Snu, obozy Stalowych Aniołów i komuny Melderów — wszystko, czego tylko chcesz. Mimo to w dalszym ciągu ponad osiemdziesiąt procent ludności należy do Kościoła Życia Rozkwitającego i wierzy w jego nauki chyba jeszcze mocniej niż kiedykolwiek do tej pory. Wystarczy, że rozejrzą się dookoła i widzą oczywiste dowody słuszności nauk ich Kościoła. Tam, gdzie są miliardy ludzi, muszą być miliony geniuszy, a tym samym istnieje potrzeba rywalizacji i dążenia do osiągnięcia jak najlepszych wyników. Nic dziwnego, że S’uthlam osiągnął tak wysoki poziom rozwoju technologicznego. Ludzie widzą miasta, orbitalną windę, widzą gości przylatujących z dziesiątków planet, żeby nas podziwiać, widzą, jak przyćmiewamy wszystkich sąsiadów, ale za cholerę nie mogą zauważyć zbliżającej się katastrofy. Na dodatek zwierzchnicy Kościoła zapewniają ich, że wszystko jest w porządku, więc niby dlaczego, do stu tysięcy piorunów, mieliby przestać się rozmnażać? — Rąbnęła pięścią w stół. — Ej, ty! — zawołała na kelnera. — Przynieś jeszcze piwa. Tylko szybko! — Odwróciła się z powrotem do Tufa. — Więc lepiej daruj sobie te naiwne propozycje. W naszej sytuacji nie ma nawet mowy o wprowadzeniu kontroli przyrostu naturalnego. To niemożliwe, Tuf, rozumiesz? Po prostu niemożliwe.
— Nie ma potrzeby, żeby podawała pani w wątpliwość moją inteligencję, kapitanie — odparł Haviland Tuf, głaszcząc delikatnie Furię, która ułożyła się w jego objęciach, nasyciwszy się szynką. — Rozpaczliwa sytuacja S’uthlam poruszyła moje serce. Uczynię wszystko, co w mojej mocy, aby oddalić od waszej planety widmo zagłady.
— A więc sprzedasz nam „Arkę”? — zapytała ostro Tolly.
— To przypuszczenie nie opiera się na żadnych realnych podstawach — poinformował ją Tuf — niemniej jednak z pewnością postaram się zrobić maksymalny użytek z moich umiejętności inżyniera ekologa, zanim udam się w dalszą wędrówkę.
Kelnerzy przynieśli deser — błękitnozieloną galaretkę z gęstą, białą śmietaną z mleka strzykacza. Zwietrzywszy smakowity zapach, Furia wskoczyła miękko na stół w celu przeprowadzenia dokładnego rekonesansu, natomiast Haviland Tuf uniósł długą srebrną łyżeczkę.
Tolly potrząsnęła głową.
— Zabierzcie to! — prychnęła. — Za dużo tego dla mnie. Tylko piwo. Tuf podniósł mały palec.
— Chwileczkę! Nie ma potrzeby, żeby pani porcja tych specjałów została zmarnowana. Furia z pewnością doceni jej zalety smakowe.