— „Słoneczna Brzytwa”, wstrzymajcie się z otwarciem ognia — odezwał się starszy mężczyzna. — Wy, tam na „Arce”: jeśli rzeczywiście macie pokojowe zamiary, udowodnijcie to, przekazując nam więcej wiadomości na swój temat. Kim jesteście? Mamy tu naprawdę ciężką sytuację, a Namor to niewielka, słabo rozwinięta planeta. Nigdy nie widzieliśmy takiego statku jak wasz. Żądamy wyjaśnień.
Haviland Tuf pogłaskał kota.
— Jak widzisz, tutaj także muszę walczyć z przesądami i uprzedzeniami — powiedział ze smutkiem. — Na szczęście dla tych ludzi, jestem gołębiego serca, w przeciwnym bowiem razie natychmiast odleciałbym stąd, pozostawiając ich własnemu losowi. — Spojrzał w ekran. — Szanowny panie, jestem Haviland Tuf, właściciel, dowódca i zarazem cała załoga „Arki”. Dowiedziałem się, że gnębią was potwory zamieszkujące głębiny mórz. Jestem gotów pomóc wam się ich pozbyć.
— Tu „Słoneczna Brzytwa”. Jak zamierzasz to zrobić?
— „Arka” jest biowojenną jednostką Inżynierskiego Korpusu Ekologicznego — wyjaśnił Tuf formalnym tonem — ja natomiast jestem inżynierem ekologiem, specjalistą w zakresie wojen biologicznych.
— Niemożliwe — stwierdził stanowczo mężczyzna. — Korpus przestał istnieć ponad tysiąc lat temu, w tym samym czasie, kiedy upadło Imperium Federalne. Nie ocalał żaden z ich okrętów.
— Jakie to smutne — westchnął Tuf. — Jestem więc tylko złudzeniem. Skoro mój statek jest iluzją, bez wątpienia lada chwila przebiję jego nie istniejący pancerz i runę ku waszej planecie, aby spłonąć w jej atmosferze.
— Lordzie Strażniku, może te okręty nie istnieją, ale według wskazań naszych przyrządów mamy przed sobą statek długości prawie trzydziestu kilometrów — odezwała się Kefira Qay ze „Słonecznej Brzytwy”. — To nie złudzenie.
— A ja wciąż nie spadam — pospieszył jej w sukurs Haviland Tiif.
— Czy naprawdę możesz nam pomóc? — zapytała kobieta z ośrodka kontroli lotów.
— Dlaczego wszyscy wątpią w moje zdolności? — spytał Tuf kota.
— Lordzie Strażniku, chyba powinniśmy dać mu szansę udowodnienia, że mówi prawdę — powiedziała kobieta o okrągłej twarzy.
Tuf zamrugał dwa razy.
— Choć pod moim adresem kierowano nieuzasadnione groźby, obrażano mnie i zarzucano kłamstwo, nie cofam mojej propozycji. Proponuję, żeby „Słoneczna Brzytwa” przycumowała do „Arki”. Strażniczka Qay może przejść na pokład mojego statku i spożyć ze mną wieczorny posiłek, a przy okazji porozmawiać. Chyba nie jesteście aż tak podejrzliwi, żeby obawiać się zwykłej rozmowy, ulubionej rozrywki wszystkich ludzkich istot?
Troje Strażników pogrążyło się w gorącej dyskusji, w której uczestniczyła również osoba albo osoby spoza ekranów. Haviland Tuf czekał cierpliwie, głaszcząc kotka.
— Nazwę cię Podejrzliwość — poinformował go — dla upamiętnienia przyjęcia, jakie mnie tu spotkało. Twoi bracia i siostry będą nosić imiona: Żal, Wrogość, Niewdzięczność i Głupota.
— Przyjmujemy twoją propozycję — oświadczyła wreszcie Strażniczka Kefira Qay. — Przygotuj się do operacji cumowania.
— Zaiste — odparł Tuf. — Czy lubi pani grzyby?
Lądowisko „Arki” dorównywało rozmiarami sporemu portowi planetarnemu, wyglądało natomiast jak złomowisko, na którym zgromadzono sporą kolekcję wiekowych pojazdów kosmicznych. Stosunkowo najlepiej prezentowały się stojące w równym szeregu promy orbitalne „Arki”: czarne statki o pękatych kadłubach i krótkich trójkątnych skrzydłach, przystosowane do lotów w atmosferze i, mimo upływu lat, ciągle sprawne. Pozostałe jednostki przedstawiały sobą znacznie gorszy widok: przypominający kształtem łzę avaloński frachtowiec przysiadł nisko na trzech podporach, nieco dalej przycupnął stateczek kurierski o mocno powgniatanym i w wielu miejscach podejrzanie osmalonym pancerzu, tuż obok zaś stał prom z Karaleo, zbudowany na podobieństwo lwa, ale prawie całkiem pozbawiony zdobiących go niegdyś ornamentów. Dalej, na okrągłych stanowiskach, trwały w bezruchu pojazdy jeszcze bardziej niezwykłych kształtów.
Ogromna kopuła podzieliła się na sto sierpowatych segmentów, które majestatycznie rozsunęły się na boki, odsłaniając niewielkie żółte słońce otoczone gwiazdami oraz ciemnozielony płaski statek mniej więcej wielkości promów orbitalnych „Arki”. Jak tylko „Słoneczna Brzytwa” łagodnie osiadła na lądowisku, kopuła zamknęła się nad nią, a pompy wtłoczyły powietrze do gigantycznej hali. Wkrótce potem zjawił się tam również Haviland Tuf.
Co prawda Kefira Qay zacisnęła usta w wąską kreskę i starała się zbytnio nie rozglądać, to jednak w jej oczach bez trudu można było dostrzec podziw i zdumienie. Towarzyszyli jej dwaj uzbrojeni mężczyźni w złocistych kombinezonach z zielonymi zdobieniami.
Haviland Tuf czekał na nich w otwartym trójkołowym pojeździe.
— Wydaje mi się, Strażniczko Qay, że moje zaproszenie dotyczyło tylko jednej osoby — powiedział na widok jej eskorty. — Przykro mi, jeśli zaszło nieporozumienie, ale nic nie mogę na to poradzić.
— W porządku. — Odwróciła się do obstawy. — Zaczekajcie z pozostałymi. Wiecie, co macie w razie czego robić. — Zajęła miejsce obok Tufa. — Jeśli za dwie godziny nie wrócę cała i zdrowa na pokład, „Słoneczna Brzytwa” wypruje flaki z twojej „Arki”.
Tuf zamrugał powoli.
— To przerażające — stwierdził beznamiętnym tonem. — Gdziekolwiek się ruszę, spotykają mnie groźby i pomówienia.
Jechali w milczeniu przez labirynt korytarzy i pomieszczeń, aż wreszcie dotarli do hali o wysokim łukowatym sklepieniu, ciągnącej się chyba przez całą długość statku. Jak okiem sięgnąć, tłoczyły się w niej przezroczyste zbiorniki najróżniejszych rozmiarów; większość była pusta i zakurzona, niektóre natomiast były wypełnione różnobarwnymi cieczami, w których poruszały się lekko albo tkwiły nieruchomo przedmioty o trudnych do zidentyfikowania kształtach. Kefira Qay przyglądała się uważnie, ale nic nie mówiła. Przejechali jeszcze około trzech kilometrów, a potem Tuf nagle skręcił ku ścianie, która otworzyła się przed nimi. Wkrótce potem zatrzymał pojazd.
W niewielkiej, spartańsko urządzonej mesie czekał nadzwyczaj obfity posiłek. Zaczęli od mrożonej zupy, słodko-pikantnej i czarnej jak smoła, potem była sałatka z neotrawy, główne danie zaś stanowiły pieczone kapelusze grzybów wielkości dużego talerza z dodatkiem kilku gatunków warzyw podanych na osobnych salaterkach. Strażniczka pałaszowała z apetytem.
— Odnoszę wrażenie, że ten skromny poczęstunek przypadł pani do gustu — zauważył Haviland Tuf.
— Nie pamiętam już, kiedy ostatnio jadłam posiłek z prawdziwego zdarzenia — odparła Kefira Qay. — Odżywiamy się głównie tym, co da nam morze. Kiedyś było tego pod dostatkiem, ale ostatnio… — Nadziała na widelec kilka ciemnych poskręcanych łodyżek, ociekających żółtobrązowym sosem. — Co to jest? Smakuje wyśmienicie.
— Grzeszniczak z Rhiannon w sosie musztardowym.
Qay wsadziła porcję do ust, przeżuła, po czym przełknęła z błogim uśmiechem.
— Ale przecież Rhiannon jest kawał drogi stąd! W jaki sposób… Nie dokończyła pytania, lecz Tuf ledwo dostrzegalnie skinął głową.