— Zgadła pani — powiedział, a następnie splótł dłonie i oparł na nich brodę, nie spuszczając nieruchomego spojrzenia z twarzy kobiety. — Wszystko, co pani je, zostało wyhodowane na „Arce”, choć produkty te wywodzą się co najmniej z dziesięciu planet. Może jeszcze trochę pikantnego mleka?
— Nie, dziękuję. — Rozejrzała się po stole zastawionym niemal całkowicie opróżnionymi naczyniami. — A więc nie kłamałeś. „Arka” to rzeczywiście okręt… Czyj?
— Inżynierskiego Korpusu Ekologicznego dawnego Imperium. Jednostek takich jak ta było zaledwie kilka. Niemal wszystkie uległy zniszczeniu w trakcie działań wojennych. Ocalała jedynie „Arka” i przez ponad tysiąc lat czekała w częściowym uśpieniu na nowego właściciela. Nie będę zanudzał pani szczegółami; wystarczy, jeśli powiem, że znalazłem ją i uruchomiłem.
— Znalazłeś?
— O ile się nie mylę, przed chwilą to powiedziałem, używając zresztą tego samego słowa. Uprzejmie proszę, by zechciała pani słuchać mnie z większą uwagą, ponieważ nie lubię się powtarzać. Zanim znalazłem „Arkę”, wiodłem skromny żywot drobnego kupca. Mój poprzedni statek stoi na lądowisku. Możliwe, że zwróciła pani na niego uwagę.
— A więc tak naprawdę jesteś zwykłym kupcem!
— Ależ proszę pani! — odparł Tuf z urazą w głosie. — Jestem inżynierem ekologiem. „Arka” potrafi zmieniać los całych planet. To prawda, że samotnie kieruję olbrzymem, na którym niegdyś było pod dostatkiem zajęć dla dwustuosobowej załogi, oraz że brakuje mi wykształcenia i doświadczenia, jakimi setki lat temu dysponowali członkowie Inżynierskiego Korpusu Ekologicznego, niemniej jednak, na miarę moich skromnych możliwości, daję sobie jakoś radę. Jeśli Namor zwróci się do mnie z prośbą o pomoc, chętnie mu jej udzielę.
— Dlaczego? — zapytała podejrzliwie Strażniczka. — Czemu tak ci się spieszy, żeby nam pomagać?
Haviland Tuf bezradnie rozłożył duże białe ręce.
— Wiem, że być może uzna mnie pani za głupca, ale nic na to nie poradzę. Natura wyposażyła mnie w głęboko współczującą duszę, wrażliwą na cudze nieszczęścia. Nie mogę opuścić was w potrzebie, tak samo jak nie mógłbym świadomie skrzywdzić żadnego z moich kotów. Przypuszczam, że dawni właściciele „Arki” mieli twardsze serca, ja jednak, choćbym chciał, nie jestem w stanie zmienić swojej sentymentalnej natury. Dlatego właśnie siedzę teraz tutaj przed panią, gotów w każdej chwili przystąpić do dzieła.
— I nie chcesz niczego w zamian?
— W zupełności wystarczy mi zwrot kosztów. Ponieważ będą dość znaczne, przydałaby mi się mała zaliczka, powiedzmy, w wysokości trzech milionów kredytek. Czy sądzi pani, że to uczciwa propozycja?
— A jakże! — parsknęła z przekąsem. — Za takie pieniądze można oczekiwać przynajmniej uczciwości, ale my już nie damy się tak łatwo nabrać. Nie jesteś pierwszy, Tuf. Byli tu przed tobą inni, którzy też chcieli szybko wzbogacić się kosztem naszego nieszczęścia.
— Wyrządza mi pani wielką krzywdę — odparł ze smutkiem Tuf. — Nie dbam o siebie, tylko o „Arkę”; jest ogromna, a jej utrzymanie nadzwyczaj kosztowne. Może więc dwa miliony byłyby łatwiejsze do zaakceptowania? Chyba nie chce mi pani powiedzieć, że wasza planeta jest warta mniej niż nędzne dwa miliony kredytek?
Kefira Qay westchnęła głęboko.
— Nie — odparła z bolesnym grymasem na wąskiej twarzy. — Nie chcę ci tego powiedzieć. Jest tyle warta, ale pod warunkiem, że dotrzymasz słowa. Naturalnie zdajesz sobie sprawę, że dysponujemy ograniczonymi środkami, więc najpierw będę musiała porozumieć się z przełożonymi. Nie mogę sama podjąć takiej decyzji. — Niespodziewanie podniosła się z fotela. — Gdzie masz centralę łączności?
— Zaraz po wyjściu z jadalni proszę skręcić w lewo i iść wzdłuż błękitnej linii w podłodze. Piąte drzwi po prawej stronie.
Tuf zaczekał, aż Strażniczka wyjdzie, po czym wstał z godnością i przystąpił do sprzątania ze stołu.
Kiedy kobieta wróciła, czekał na nią z otwartym pojemnikiem zawierającym szkarłatny trunek, głaszcząc czarno-białego kota, który rozłożył się przed nim na stole.
— Dostałeś tę robotę, Tuf — oznajmiła Kefira Qay i usiadła naprzeciwko. — Dwa miliony kredytek, ale dopiero po wykonaniu zadania.
— Zgoda. Proponuję, byśmy omówili szczegóły, racząc się tym wyśmienitym napojem.
— Alkohol?
— Łagodny narkotyk.
— Strażnikowi nie wolno korzystać z żadnych środków pobudzających ani odurzających. Jesteśmy żołnierzami, a takie substancje zatruwają organizm i powodują spowolnienie reakcji. Strażnik musi być zawsze gotów do działania.
— Postawa godna najwyższej pochwały — stwierdził z uznaniem Tuf, po czym napełnił swój kielich.
— „Słoneczna Brzytwa” musi jak najprędzej wracać na planetę. Potrzebujemy jej siły ognia.
— W takim razie przygotuję wszystko do jej odlotu. A co z panią?
— Zostałam oddelegowana — odparła z niechętnym grymasem na twarzy. — Mam dostarczać ci wszelkich informacji i pełnić funkcję łącznika między tobą a naszymi ludźmi.
Woda rozciągała się od horyzontu po horyzont niczym doskonale gładkie zielone lustro.
Dzień był gorący. Jaskrawożółty słoneczny blask bez trudu przenikał przez cienką warstwę złocistych obłoków. Statek unosił się nieruchomo na wodzie; wysokie burty lśniły metalicznie w promieniach słońca, na odkrytym pokładzie trwała gorączkowa krzątanina — oaza ruchu na bezkresnym oceanie spokoju. Maleńcy jak owady, obnażeni do pasa mężczyźni i kobiety, w pocie czoła pracowali przy włókach i sieciach. Z wody wynurzyła się ogromna metalowa łapa wypełniona ociekającymi wodą roślinami, przesunęła się nad otwartą ładownię i zrzuciła tam ładunek. Nieco dalej stały skrzynie pełne dużych mlecznych meduz.
Nagle na pokładzie wybuchło zamieszanie. Z niewiadomego powodu część ludzi porzuciła pracę i zaczęła biegać w tę i z powrotem, inni natomiast znieruchomieli na swoich stanowiskach i rozglądali się dokoła ze zdziwieniem. Tylko nieliczni jakby nigdy nic dalej wykonywali swoje obowiązki. Wielka metalowa łapa opadła z pluskiem do wody; niemal w tej samej chwili przy drugiej burcie wyłoniła się taka sama. Zamieszanie wzmagało się z każdą chwilą. Dwaj mężczyźni zderzyli się i runęli na pokład.
A potem spod kadłuba wystrzeliła pierwsza macka.
Przy końcu miała średnicę męskiego ramienia, ale w miejscu, gdzie wyłaniała się z wody, dorównywała grubością pniu potężnego drzewa. Była biała i śliska, od spodu zaś pokrywały ją jaskrawopomarańczowe spodkowate naroślą, poruszające się i pulsujące niezależnie od niej. W pewnej chwili z koniuszka macki wyrosło kilkanaście mniejszych, znacznie ciemniejszych i bardziej ruchliwych.
Wznosiła się coraz wyżej, a potem spadła i owinęła się wokół kadłuba statku. Kilka sekund później z wody wyłoniła się druga macka, następnie trzecia i czwarta. Jedna z nich zaatakowała metalową łyżkę, inna bez najmniejszego trudu rozdarła na strzępy solidną sieć. Teraz już wszyscy ludzie biegali jak szaleni — wszyscy z wyjątkiem tych, których dosięgły macki. Kobieta, którą biały twór oplótł w pasie, walczyła za pomocą siekiery, ale niewiele jej to dało; w pewnej chwili wyprężyła się gwałtownie i znieruchomiała, siekiera wypadła jej z rąk, macka natomiast, brocząc lepką białawą cieczą z płytkich ran, porzuciła zwłoki i chwyciła kolejną ofiarę.
Kiedy z morza wyłoniła się dwudziesta macka, statek raptownie przechylił się na prawą burtę. Nieliczni członkowie załogi, którzy jeszcze pozostali przy życiu, zaczęli zsuwać się po pokładzie. Przechył powiększał się w błyskawicznym tempie, a jednocześnie kadłub wyraźnie się zanurzał, jakby jakaś potworna siła ciągnęła go w głąb oceanu. Woda runęła do ładowni spienionym strumieniem i niemal w tej samej chwili statek rozpadł się na dwie części.