— „Duch Aquariusa”, „Lyle D.” i „Cień na Niebie”, w drodze na jeden z północnych archipelagów, gdzie zapanowała klęska głodu. Miały odszukać tych, co przeżyli, i ewakuować ich na Nową Atlantydę — wyjaśniła Kefira ponurym tonem. — Nagrania dokonał reporter podróżujący „Cieniem na Niebie”, jedynym sterowcem, który ocalał. Patrz uważnie.
Potężne statki powietrzne spokojnie sunęły naprzód. Nagle pod srebrzystobłękitnym „Duchem Aquariusa” zakotłowała się woda. Jakiś ciemny kształt z ogromną prędkością pędził ku powierzchni. Kilka sekund później kipiel rozstąpiła się i z głębin wyprysnął gigantyczny czarny bąbel, przypominający rozmiarami sporą wyspę. Dostojnie wzniósł się w powietrze, bez trudu dogonił sterowiec, a kiedy znalazł się przy nim, chwycił go zwisającymi do tej pory bezwładnie mackami. Dalej wydarzenia potoczyły się w błyskawicznym tempie: powłoka sterowca została rozdarta z taką łatwością, jakby była wykonana z cienkiego papieru, metalowy szkielet uległ zmiażdżeniu, gondola rozprysła się niczym szklana bańka. Czarny stwór jeszcze przez chwilę zgniatał i ściskał resztki statku powietrznego, a następnie pozwolił im runąć do oceanu. Tuf zatrzymał obraz, po czym bez słowa wpatrzył się w maleńkie sylwetki unoszące się na wzburzonej wodzie wśród pogruchotanych szczątków.
— Ten sam los, tyle że w drodze powrotnej, spotkał „Lyle D.” — powiedziała Kefira Qay. — „Cień na Niebie” ocalał, ale nie na długo, bo zaginął bez wieści podczas kolejnej misji. W ciągu tygodnia po pojawieniu się ognistych balonów straciliśmy ponad sto sterowców i dwanaście śmigaczy.
— Ogniste balony? — zdziwił się Tuf, po czym pogłaskał Żala, który tymczasem wdrapał się na konsoletę. — Przyznam ze wstydem, że nie zauważyłem żadnego ognia.
— Nazwa powstała po tym, jak udało nam się zniszczyć pierwszy balon. Po trafieniu pociskiem eksplodował z ogromnym hukiem i stanął w płomieniach. Są cholernie łatwopalne. Wystarczy raz musnąć je promieniem lasera.
— Wodór — domyślił się Haviland Tuf.
— Zgadza się — potwierdziła Strażniczka. — Co prawda nigdy nie zdołaliśmy żadnego schwytać, ale ustaliliśmy to na podstawie oględzin szczątków. Te stworzenia potrafią przeprowadzić coś w rodzaju elektrolizy; tlen jest wydalany na zewnątrz, umożliwiając im poruszanie się w wodzie albo w powietrzu, natomiast wodór napełnia gumiastą powłokę, dzięki czemu stwór może wznieść się na całkiem sporą wysokość. Wystarczy otwarcie klapki na samym szczycie, żeby gaz uciekł, i wtedy pusty balon spada do wody. Są powolne, ale przebiegłe. Potrafią na przykład zaczaić się w chmurach i atakują z góry. Najgorsze jest to, że rozmnażają się równie szybko jak pancerniki.
— Nadzwyczaj interesujące — stwierdził Tuf. — Nie popełnię chyba wielkiego błędu, jeśli wyrażę przypuszczenie, że w chwili pojawienia się ognistych balonów utraciliście kontrolę również nad przestrzenią powietrzną waszej planety?
— Mniej więcej — przyznała niechętnie kobieta. — Sterowce są po prostu za wolne, żeby przed nimi uciec. Przez pewien czas organizowaliśmy konwoje eskortowane przez uzbrojone śmigacze i chyżoloty, ale to też nie dało rezultatu. Kiedy nastał Ognisty Świt… Widziałam to na własne oczy, bo dowodziłam śmigaczem eskorty. Okropność.
— Proszę mówić dalej — zachęcił ją Tuf.
— Tak, oczywiście… A więc, Ognisty Świt. Konwój składał się z trzydziestu sterowców i dziesięciu śmigaczy osłony. Trasa była wyjątkowo długa: z Nowej Atlantydy na Złamaną Rękę, jeden z większych archipelagów. Tuż przed świtem drugiego dnia, kiedy na wschodzie pojawiła się zorza, ocean pod nami zaczął… kipieć. Powiadam ci, zupełnie jak zupa w garnku. Zaraz potem w powietrze wzbiły się dziesiątki, setki czarnych balonów. Gdziekolwiek spojrzeć, wszędzie szybowały ohydne wzdęte potwory ze zwisającymi bezwładnie mackami. Użyliśmy laserów, broni palnej, ładunków wybuchowych — wszystkiego, czym dysponowaliśmy. Rozpętało się prawdziwe piekło. Wszystkie balony były wypełnione wodorem, a w powietrzu znalazło się dużo więcej tlenu niż zwykle, bo przecież bez przerwy go wydalały. Tak, to był prawdziwy Ognisty Świt. Coś potwornego. Krzyki ludzi płonących żywcem, nieustający huk eksplozji, nasze sterówce spadające do morza… W dole czekały pancerniki. Widziałam, jak ich ohydne białe macki owijają się wokół rozbitków i duszą ich albo wciągają pod wodę. Z całego konwoju ocalały cztery śmigacze. Cztery, rozumiesz? Straciliśmy osiem uzbrojonych śmigaczy, trzydzieści sterowców i wszystkich ludzi, którzy byli na ich pokładach.
— Ponura historia — powiedział Tuf. Na jego bladej pociągłej twarzy nie drgnął ani jeden mięsień.
Kefira Qay zacisnęła usta i nerwowo głaskała Głupotę, nie odrywając wzroku od ekranu, na którym ognisty balon wisiał nieruchomo nad szczątkami „Ducha Aquariusa”. Milczenie przeciągało się, aż wreszcie Strażniczka podjęła opowieść:
— Od tamtej pory nasze życie zamieniło się w koszmar. Ocean jest dla nas prawie niedostępny, a trzy czwarte ludności cierpi głód, ponieważ tylko na Nowej Atlantydzie istnieją warunki do rozwoju tradycyjnego rolnictwa. Musieliśmy rzucić do walki „Słoneczną Brzytwę” oraz dwa pozostałe statki kosmiczne. Używamy ich do bombardowań, rozrzucania trucizny i do ewakuowania ludzi z mniejszych wysepek. Dzięki ocalałym chyżolotom i śmigaczom udaje nam się utrzymywać łączność między osiedlami. Mamy też radio, ale i tak z trudem dajemy sobie radę. W ciągu minionego roku zamilkło ponad dwadzieścia nadajników. Prawie za każdym razem wysyłaliśmy śmigacze, żeby sprawdzić, co się stało. Załogi tych, które wróciły, przedstawiały identycznie brzmiące raporty: wszędzie trupy rozkładające się w promieniach słońca, zrujnowane budowle, martwa cisza. Tylko na jednej wyspie znaleźliśmy coś szczególnego… i przerażającego. Zresztą, sam zobacz.
Tuf dotknął kilku przycisków.
Na błękitnej plaży leżało ogromne gnijące cielsko. W przeciwieństwie do poprzednich nagrań, tym razem mieli do czynienia z pojedynczym zdjęciem. Tuf i Kefira długo przyglądali się w milczeniu gigantycznej padlinie otoczonej wianuszkiem ludzkich zwłok, dzięki czemu łatwiej było oszacować jej rozmiary. Martwy okaz przypominał kształtem odwróconą do góry dnem miskę i dorównywał wielkością sporemu domowi. Jego gruba skóra, w wielu miejscach popękana i pokryta bąblami, miała szarozieloną barwę. Od korpusu promieniście rozbiegały się kończyny: dziesięć poskręcanych zielonych macek z wyraźnie widocznymi, białoróżowymi ssawkami oraz dziesięć znacznie grubszych, niemal czarnych, ze stawami.
— Nogi — wycedziła z odrazą Strażniczka. — To cholerstwo poruszało się na nogach. Znaleźliśmy tylko ten jeden okaz, ale w zupełności nam to wystarczy. Teraz już wiemy, dlaczego milkną nadajniki na wyspach. Potwory wychodzą z morza. Takie jak ten, większe i mniejsze, chodzą jak pająki i chwytają ludzi mackami. Ich skóra jest tak gruba, że przypomina pancerz; jeden celny strzał to za mało, żeby pozbyć się przybysza. Sam widzisz, co się dzieje: najpierw woda, potem powietrze, teraz ląd. Wyłażą z morza tysiącami i prą naprzód jak przypływ, którego nic nie może zatrzymać. W zeszłym tygodniu straciliśmy dwie kolejne wyspy. Jak tak dalej pójdzie, wkrótce zabraknie dla nas miejsca na planecie. Być może nieliczni ocaleją na Nowej Atlantydzie, w najtrudniej dostępnych górskich rejonach, ale na jak długo? — Zawiesiła głos, po czym sama odpowiedziała na swoje pytanie: — Tylko do chwili, kiedy Namor wypuści na nas kolejną koszmarną zjawę.