Wszystkie były fatalne.
Wreszcie miarka się przebrała. Blada i wściekła, wtargnęła do pogrążonego w mroku pomieszczenia, które Tuf nazwał swoim „pokojem dowodzenia”, i zastała go siedzącego przed rzędem ekranów pokrytych wykresami, na tle których ganiały się falujące czerwone i błękitne linie.
— Tuf! — ryknęła.
Wyłączył ekrany, odwrócił się w jej stronę, zrzucił z kolan Niewdzięczność i, spowity półmrokiem, skierował na Strażniczkę nieruchome spojrzenie.
— Rada Naczelna wydała mi rozkaz.
— Cieszę się razem z panią — odparł Haviland Tuf. — Domyślam się, że przeciągająca się przymusowa bezczynność dawała się pani mocno we znaki.
— Rada domaga się podjęcia natychmiastowych działań. Natychmiastowych! Rozumiesz, co to oznacza?
Tuf złączył długie białe palce w niemal modlitewnym geście i oparł na nich brodę.
— Czy oprócz wrogości i niecierpliwości muszę tolerować także i uwagi podające w wątpliwość moją inteligencję? — zapytał absolutnie i obojętnym tonem. — Doskonale rozumiem, co oznacza słowo „natychmiastowy”, wiem też dokładnie, czego należy się spodziewać po pani zwierzchnikach. Nie pojmuję tylko jedynych w swoim rodzaju, niespotykanych nigdzie indziej praw, które rządzą ekologią waszej planety. Dopóki ich nie poznam, nie mogę działać.
— Będziesz działał, Tuf. — W ręce Strażniczki nie wiadomo skąd znalazł się pistolet laserowy wycelowany prosto w głowę Tufa. — I to zaraz.
— Przemoc — stwierdził Haviland Tuf z ledwo wyczuwalną odrazą w głosie. — Może jednak, zanim wypali pani we mnie otwór, pozbawiając mnie życia, a siebie i swoich rodaków wszelkich szans na ocalenie, zechce pani wysłuchać moich wyjaśnień?
— Gadaj! — warknęła. — Tylko nie rozwódź się za bardzo, bo nie mam wiele czasu.
— Doskonale. — Haviland Tuf położył splecione dłonie na wydatnym brzuchu. — Szanowna pani, czuję się zmuszony stwierdzić, że na Namorze dzieje się coś bardzo dziwnego.
— Coś takiego! — parsknęła. — Ty też to zauważyłeś? Pistolet w jej ręce nawet nie drgnął.
— Zaiste. Nęka was plaga stworzeń, które, z braku lepszego określenia, musimy nazwać potworami morskimi. W ciągu pięciu lat standardowych pojawiły się trzy gatunki, wszystkie zupełnie nowe, albo przynajmniej całkowicie nieznane. Doprawdy zdumiewające zjawisko. Kolonizacja Namoru trwa już blisko sto lat, a jednak aż do tej pory nikt nie natrafił na najmniejszy ślad istot nazwanych przez was pancernikami, ognistymi balonami i kroczarzami. Można by odnieść wrażenie, iż jakiś mroczny odpowiednik mojej „Arki” rzucił wam biowojenne wyzwanie. Na szczęście, nic takiego się nie zdarzyło. Nowe czy stare, te morskie potwory stanowią produkt tutejszej ewolucji. W waszym oceanie żyją ich bliscy krewniacy. Co z tego wynika?
— Nie mam pojęcia — warknęła Kefira Qay.
— Ani ja, szanowna pani. W związku z tym idźmy dalej. Te morskie potwory mnożą się bez opamiętania. W oceanie jest od nich aż gęsto, tłoczą się w powietrzu, tratują kolejne wyspy, sieją śmierć i zniszczenie. Nie stwierdzono jednak, żeby walczyły między sobą ani żeby miały naturalnych wrogów. W ich przypadku nie zadziałały okrutne prawa normalnego ekosystemu. Z ogromnym zainteresowaniem przestudiowałem raporty waszych uczonych. Wiele cech potworów budzi moje zdumienie, najbardziej niezwykły jednak wydaje mi się fakt, że pokazują się wyłącznie jako dorosłe, w pełni ukształtowane osobniki. Ogromne pancerniki grasują po morzu i zatapiają statki, monstrualne ogniste balony wiszą na niebie… Gdzie, jeśli wolno zapytać, są młode pancerniki i dorastające balony?
— Głęboko pod wodą.
— Być może, Strażniczko. Być może. Ani pani, ani ja nie jesteśmy w stanie tego stwierdzić. Te monstra rzeczywiście budzą przerażenie, ja jednak widywałem na innych planetach jeszcze groźniejsze stwory, choć nigdzie ich liczba nie była równie oszałamiająca. Dlaczego? Ano dlatego, że ich młode, albo jaja, albo pisklęta, albo cokolwiek, są znacznie mniej przerażające niż rodzice, w związku z czym większość ginie, zanim zdąży osiągnąć wiek dorosły. Tutaj, na Namorze, ta reguła zdaje się nie mieć zastosowania. Co to może oznaczać? — Tuf wzruszył ramionami. — Jeszcze nie wiem, ale intensywnie pracuję nad rozwiązaniem tego problemu. Jestem głęboko przekonany, że już w niedługim czasie znajdę wyjaśnienie zagadki.
Kefira Qay skrzywiła się z niesmakiem.
— A tymczasem my wszyscy zginiemy. Już giniemy, ale ciebie to nic nie obchodzi!
— Ośmielę się zaprotestować przeciwko… Strażniczka nie pozwoliła mu dokończyć.
— Cisza! — wrzasnęła, wymachując laserem. — Ty już powiedziałeś, co miałeś do powiedzenia. Teraz moja kolej. Dziś utraciliśmy łączność ze Złamaną Ręką. To czterdzieści trzy wyspy, Tuf. Boję się myśleć, ilu ludzi. Wszyscy zginęli w ciągu jednego dnia. Kilka niezrozumiałych sygnałów, histeria, potem cisza. A ty siedzisz tu sobie i jakby nigdy nic opowiadasz o zagadkach i tajemnicach. Dość tego! Żądam, żebyś natychmiast przystąpił do działania. Później zastanowimy się co i dlaczego, ale na razie musimy pozabijać te… te potwory, nie tracąc czasu na jakieś bajdurzenia!
— Była sobie kiedyś rajska planeta — odparł jakby nigdy nic Haviland Tuf. — Byłaby doskonała pod każdym względem, gdyby nie pewien maleńki owad wielkości drobinki kurzu. Był całkowicie nieszkodliwy, ale wciskał się wszędzie, w każdy zakamarek. Żywił się mikroskopijnymi zarodnikami grzybka żyjącego w powietrzu. Mieszkańcy cudownej planety nienawidzili maleńkich owadów, które niekiedy nadlatywały tak wielkimi i gęstymi chmarami, że zasłaniały słońce. Obsiadały każdego, kto wyszedł na dwór, okrywając jego ciało żywym, ruchomym ubraniem. Pewien niedouczony inżynier ekolog zaproponował drastyczne rozwiązanie: z odległej planety sprowadził innego, znacznie większego owada, który miał za zadanie pożreć małego utrapieńca. Początkowo wszystko wskazywało na to, że plan się powiedzie: przybysze, którzy w nowym ekosystemie nie mieli żadnych naturalnych wrogów, rozmnażali się w szaleńczym tempie, aż w końcu wytępili znienawidzonego owada. Niestety, radość tubylców trwała krótko, ponieważ niebawem dały się odczuć nieoczekiwane skutki uboczne kuracji. Importowane owady, rozprawiwszy się z jedną formą życia, przystąpiły do eksterminacji kolejnych, mniej szkodliwych, a niekiedy wręcz pożytecznych. Coraz więcej gatunków miejscowych owadów ulegało zagładzie, co doprowadziło do masowego wymierania tamtejszych odpowiedników ptaków, nagle pozbawionych naturalnego pożywienia. Spadły plony, nie było bowiem komu zapylać roślin, poważnie ucierpiały lasy, natomiast zarodniki grzybka, stanowiące pokarm wytępionego owada, rozprzestrzeniały się bez najmniejszych problemów. W krótkim czasie grzybek rósł niemal wszędzie: na budynkach, żywności, nawet na zwierzętach. Krótko mówiąc, funkcjonowanie ekosystemu zostało poważnie zakłócone. Dzisiaj planeta ta stanowi ponurą pustynię pokrytą grubym kożuchem odrażającego grzybka. Takie są rezultaty pochopnego działania, nie poprzedzonego wystarczającym namysłem. Tego, kto przedkłada czyny nad rozum, spotykają niekiedy przykre niespodzianki.
— Albo pewna śmierć, jeśli będzie się tylko zastanawiał — odparła Strażniczka. — Nic z tego, Tuf. Opowiadasz przerażające historie, ale my naprawdę mamy nóż na gardle. Strażnicy są gotowi zaryzykować, a ja bez wahania wypełnię rozkaz. — Ponownie wycelowała pistolet w głowę Tufa. — Jeśli mnie nie posłuchasz, nacisnę spust.
Haviland Tuf skrzyżował ramiona na piersi.
— Postąpiłaby pani nadzwyczaj nierozważnie. Co prawda z pewnością nauczylibyście się korzystać z „Arki”, ale nauka zajęłaby wam wiele lat, a przecież właśnie na czasie, jeśli wierzyć pani słowom, najbardziej wam zależy. Wybaczę to zasługujące na potępienie zachowanie i nadal będę pracował nad rozwiązaniem waszych problemów, lecz do działania przystąpię dopiero wtedy, kiedy uznam to za stosowne. Jestem inżynierem ekologiem, szanowna pani, i muszę dbać o swoje dobre imię oraz opinię wysokiej klasy specjalisty. Czuję się zmuszony zwrócić pani uwagę, że bez mojej pomocy będziecie zupełnie bezradni. Zupełnie. Tak więc, skoro wyjaśniliśmy sobie pewne sprawy, proponuję, byśmy rozeszli się każde do swoich zadań. Nie użyje pani tego lasera.