Przez chwilę wydawało się, że Kefira Qay nie ma pojęcia, co robić.
— Ty… — Ręka, w której ściskała pistolet, wyraźnie zadrżała, ale zaraz potem Strażniczka odzyskała pewność siebie i ciemny wylot lufy znowu spojrzał Tufowi prosto w oczy. — Mylisz się — powiedziała spokojnie. — Użyję go.
Haviland Tuf nie odpowiedział.
— Ale nie przeciwko tobie, tylko przeciwko twoim kotom — ciągnęła lodowatym tonem. — Codziennie będę zabijała jednego, aż wreszcie zdecydujesz się coś zrobić. — Przesunęła broń, celując już nie w głowę Tufa, ale w Niewdzięczność, która wałęsała się bez celu po pomieszczeniu, nieufnie zaglądając w zacienione kąty. — Zacznę od tego — powiedziała Strażniczka. — Liczę do trzech.
Tuf siedział nieruchomo, z twarzą nie wyrażającą żadnych uczuć.
— Jeden.
Wciąż żadnej reakcji.
— Dwa.
Zmarszczył brwi, a na jego wysokim bladym czole pojawiły się dwie głębokie zmarszczki.
— Trzy — wycedziła kobieta przez zaciśnięte zęby.
— Proszę nie strzelać — odezwał się Haviland Tuf. — Postąpię zgodnie z pani życzeniem. Za godzinę rozpocznę klonowanie.
Strażniczka schowała pistolet do kabury.
Tak więc, choć niechętnie, Haviland Tuf poszedł na wojnę.
Cały pierwszy dzień spędził w pokoju dowodzenia przed głównym terminalem komputera, poruszając pokrętłami, wciskając podświetlone klawisze i dotykając holograficznych przycisków. Daleko od niego, w trzewiach „Arki”, mętne ciecze z bulgotem wlewały się do zbiorników ustawionych w pogrążonym w półmroku pomieszczeniu ciągnącym się wzdłuż całego statku, a ultraprecyzyjne manipulatory przenosiły z magazynu mikroskopijne fragmenty tkanek, niekiedy zaś nawet pojedyncze komórki. Tuf nie oglądał tego na własne oczy, bo nie musiał; niezmordowanie trwał na posterunku i uruchamiał kolejne procesy klonowania.
Drugiego dnia wykonywał te same czynności.
Trzeciego dnia dźwignął się z fotela i wyruszył na przechadzkę od zbiornika do zbiornika, w których błyskawicznie rosły wyselekcjonowane przez niego organizmy. Niektóre były już całkiem dobrze widoczne, obecności innych można było się tylko domyślać na podstawie poruszeń wypełniającej je cieczy. Kilka zbiorników niemal dorównywało rozmiarami lądowisku „Arki”, ale trafiały się i takie wielkości paznokcia. Haviland Tuf przystawał przy każdym, studiował wskazania przyrządów pomiarowych i niekiedy wprowadzał drobne korekty. U schyłku dnia miał za sobą dopiero połowę inspekcji.
Czwartego dnia dokończył przegląd.
Piątego włączył pole czasowe.
— Dzięki niemu dysponujemy władzą nad czasem — wyjaśnił Strażniczce, kiedy zapytała go, co to takiego. — Możemy wstrzymywać lub przyspieszać jego upływ. Tym razem sprawimy, żeby biegł jak najprędzej, aby żołnierze, których powołałem do mojej armii, mogli szybciej wkroczyć do akcji.
Szóstego dnia prawie nie opuszczał lądowiska, na którym modernizował dwa promy orbitalne, dostosowując je do potrzeb istot, które zamierzał przetransportować na planetę. Najpoważniejsze przeróbki polegały na zainstalowaniu wielkich, średnich oraz całkiem małych zbiorników i na napełnieniu ich wodą.
Rankiem siódmego dnia Haviland Tuf oświadczył przy śniadaniu:
— Szanowna pani, możemy ruszać.
— Już? — zdziwiła się Strażniczka.
— Co prawda nie wszystkie stworzenia osiągnęły pełną dojrzałość, ale tak właśnie jest lepiej, choćby z tego względu, że łatwiej będzie je nam przetransportować. Rzecz jasna, klonowanie nie zostanie przerwane ani na chwilę. Musimy wytworzyć wystarczającą liczbę osobników, żeby mogły utworzyć w miarę stabilną populację, lecz nic nie stoi na przeszkodzie, żebyśmy już teraz zaczęli przenosiny.
— Jaki masz plan? — zapytała Kefira Qay.
Tuf odsunął talerz, zacisnął usta i przez chwilę przyglądał się jej z dezaprobatą.
— Z pewnością niedoskonały, Strażniczko, ponieważ musiałem przygotowywać go w pośpiechu, nie dysponując wystarczającą wiedzą. W związku z tym nie biorę żadnej odpowiedzialności za rezultaty podjętych działań. Proszę pamiętać, że przystąpiłem do akcji pod presją natarczywych ponagleń, a nawet niewybrednych gróźb, które ktoś mniej wyrozumiały ode mnie z pewnością nazwałby ordynarnym szantażem.
Kobieta lekceważąco machnęła ręką.
— Nieważne — prychnęła. — Powiedz lepiej, co zamierzasz zrobić. Tuf położył na brzuchu splecione dłonie.
— Broń biologiczna, podobnie jak inne rodzaje uzbrojenia, występuje w wielu postaciach. W walce bezpośredniej najpewniejszym sposobem uśmiercenia przeciwnika jest oddanie celnego strzału z lasera w środek jego czoła. Odpowiednikiem tej metody na gruncie wojny biologicznej jest stworzenie naturalnego nieprzyjaciela-drapieżcy albo pasożyta atakującego tylko jeden, wybrany gatunek istot. Niestety, z braku czasu nie miałem szans na zastosowanie tego najprostszego, ale zarazem wymagającego najwięcej cierpliwości, rozwiązania.
Inne sposoby nie dają równie dobrej gwarancji osiągnięcia pożądanego rezultatu. Mógłbym na przykład wypuścić z „Arki” chorobę, która uwolniłaby waszą planetę od pancerników, ognistych balonów i kroczarzy, ale przy okazji z pewnością ucierpiałyby również pożyteczne gatunki, będące bliskimi krewniakami znienawidzonych potworów. Według przeprowadzonych przeze mnie symulacji, poważne niebezpieczeństwo zawisłoby nad trzema czwartymi istot, które obecnie żyją w oceanie Namoru. Mógłbym także zasypać waszą planetę zarodnikami błyskawicznie rozmnażających się grzybów oraz mikroskopijnymi zwierzętami, które w krótkim czasie rozpleniłyby się tak bardzo, że w morzu nie zostałoby miejsca dla innych stworzeń, ale takie rozwiązanie również jest nie do zaakceptowania, ponieważ ostatecznie doprowadziłoby do całkowitego wyjałowienia globu, który stałby się niezdatny do zamieszkania. Jeśli miałbym rozwinąć porównanie, do którego uciekłem się przed chwilą, metoda ta równałaby się zabiciu pojedynczego człowieka za pomocą kilkumegatonowej bomby jądrowej, zdetonowanej w mieście, w którym mieszkała upatrzona ofiara.
Zrezygnowawszy z powyższych planów, wybrałem coś, co chyba można nazwać „strategią mieszaną”; zakłada ona wprowadzenie do planetarnego ekosystemu kilkudziesięciu nowych gatunków, w nadziei, że przynajmniej niektóre z nich okażą się naturalnymi nieprzyjaciółmi morskich potworów i wydatnie przyczynią się do zmniejszenia ich liczebności. Wśród moich żołnierzy są gigantyczne bestie, zdolne w okamgnieniu rozprawić się nawet z największym pancernikiem, niewielcy myśliwi polujący dużymi grupami oraz stworzenia wręcz mikroskopijnych rozmiarów. Liczę na to, że będą w stanie atakować potwory w ich wcześniejszych stadiach rozwoju albo, być może, wpłynąć na osłabienie ich zdolności prokreacyjnych. Zamiast postawić wszystko na jedną kartę, staram się wykorzystać jednocześnie wszystkie atuty. Biorąc pod uwagę okoliczności, a szczególnie ultimatum, które mi pani przedstawiła przed kilku dniami, jest to jedyny sensowny sposób. — Lekko skłonił głowę w jej kierunku. — Mam nadzieję, że będzie pani usatysfakcjonowana.