— …kroczarze. Utraciliśmy łączność z Zamkiem Świtu. Nie jesteśmy w stanie tego zrozumieć; przecież wyspę otaczały kolonie pijawek i meduz! Mieszkańcom nie powinno nic zagrażać, chyba że…
— Błękitna Plaża milczy już od tygodnia.
— …o trzydziestu, może nawet czterdziestu balonach nad Cabben. Rada obawia się, że…
— …ani słowa z Lobbadoon…
— …martwa ryba-forteca prawie tak wielka jak wyspa…
— …pancerniki jakby nigdy nic wpłynęły do portu i…
— …kroczarze…
— Strażniczko Qay, mam tragiczną wiadomość: przed kilkoma minutami straciliśmy „Gwiezdny Miecz”. Ostatni meldunek był mocno zniekształcony, ale wydaje nam się, że…
Kefira Qay zerwała się z fotela i odwróciła gwałtownie, żeby czym prędzej wybiec z centrali łączności, gdzie ze wszystkich stron docierały do niej wieści o porażkach, nieszczęściach, śmierci i zniszczeniu. Nie zrobiła jednak nawet jednego kroku, ponieważ tuż przed sobą ujrzała stojącego nieruchomo Tufa z Niewdzięcznością przycupniętą na jego lewym ramieniu.
— Co się dzieje, do cholery?! — wrzasnęła.
— Wydaje mi się, że nawet osoba o inteligencji odrobinę niższej od przeciętnej bez trudu znalazłaby odpowiedź na to pytanie — odparł spokojnie Tuf. — Przegrywamy, proszę pani. Kto wie, czy już nie ponieśliśmy ostatecznej klęski.
— A ty zamierzasz przyglądać się z założonymi rękami? Nie przejdziesz do kontrataku? To wszystko twoja wina! Nie jesteś żadnym inżynierem ekologiem, tylko zwykłym kupcem, który nie zna się na tym, co robi. To dlatego…
Tuf uciszył ją majestatycznym ruchem ręki o długich białych palcach.
— Sprawiła mi pani już wystarczająco dużo przykrości, więc proszę, by zechciała pani powstrzymać się przed dalszymi zniewagami. Jestem pokojowo usposobionym człowiekiem o łagodnym charakterze, ale nawet mnie można niekiedy wyprowadzić z równowagi. Pani już się prawie to udało. W żadnym wypadku nie poczuwam się do odpowiedzialności za niepomyślny bieg wydarzeń. Nie ja wpadłem na pomysł rozpoczęcia nie przemyślanej i nie do końca przygotowanej wojny biologicznej; zostałem zmuszony do wzięcia w niej czynnego udziału wbrew swojej woli. Na szczęście, podczas gdy pani spędzała wieczory, upajając się wątpliwymi zwycięstwami, ja nadal ciężko pracowałem. Uważnie śledziłem przebieg działań wojennych, a w jednym z największych zbiorników skopiowałem całą biosferę Namoru, wzbogacając ją organizmami sklonowanymi z próbek pobieranych z martwych okazów. Obserwowałem i analizowałem, aż wreszcie mogłem wyciągnąć wnioski. Nie twierdzę, że uważam je za ostateczne, ale przebieg wydarzeń zdaje się potwierdzać ich słuszność i dostarczać mi podstaw do wysunięcia konkretnej hipotezy. Dlatego byłbym niezmiernie zobowiązany, gdyby przestała pani mnie obrażać. Teraz udam się na spoczynek, by podreperować nadwątlone siły, jutro zaś z samego rana polecę na planetę i położę kres nieszczęściom.
Kefira Qay wytrzeszczyła oczy. Nie wierzyła mu, ale mimo to w jej sercu na nowo zapłonął płomyk nadziei.
— A więc jednak masz rozwiązanie?
— Zaiste. Wydaje mi się, że już to powiedziałem.
— Jakie? Pewnie wyhodowałeś coś nowego, prawda? Co to jest? Jakiś potwór? A może choroba?
Haviland Tuf uniósł rękę.
powtarzania najbardziej oczywistych stwierdzeń, które jakoś nie mogą utorować sobie drogi do pani świadomości. Dałem wam krakeny, szybujące płaszczki i osy morskie. Niestety, nie spełniły pokładanych w nich nadziei, więc poświęciłem sprawie jeszcze więcej namysłu i sklonowałem Daxa.
— Przecież to kociak — wymamrotała bezradnie. — Wystawiasz kociaka do walki z pancernikami, ognistymi balonami i kroczarzami. Jednego. Małego. Słabiutkiego. Kociaka.
— Zaiste — odparł z niewzruszonym spokojem Haviland Tuf, po czym schował puszystą czarną kulkę do przepastnej kieszeni, odwrócił się i majestatycznie oddalił się w kierunku „Feniksa”.
Kefirę Qay ogarniał coraz większy niepokój. Dwudziestu pięciu Lordów Strażników, tworzących Radę Naczelną odpowiedzialną za spokój i porządek na planecie, z rosnącym zniecierpliwieniem czekało w pomieszczeniu na szczycie Wieży Wododziałowej na Nowej Atlantydzie. Czekali od wielu godzin, niektórzy już niemal cały dzień. Na długim stole konferencyjnym walały się osobiste komunikatory, mikro-konsolety i wydruki komputerowe, tu i ówdzie stały całkowicie lub częściowo opróżnione szklanki. Do tej pory podano dwa posiłki. Przy ogromnym wygiętym oknie stali pogrążeni w rozmowie Strażnicy Alis i Lysan; obaj co chwila posyłali ciężkie znaczące spojrzenia w kierunku Kefiry. Za ich plecami właśnie zachodziło słońce, a rozległa zatoka przybierała uroczy szkarłatny odcień. Widok byłby jeszcze piękniejszy, gdyby nie szpeciły go ruchliwe czarne punkciki śmigaczy, strzegących bezpieczeństwa zebranych.
Szybko zapadał zmierzch, członkowie Rady niecierpliwie wiercili się w miękkich rozłożystych fotelach, a Haviland Tuf wciąż się nie zjawiał. — Na którą się zapowiadał? — zapytał po raz piąty Lord Strażnik Khem.
— Nie określił precyzyjnie czasu — odparła po raz piąty Kefira Qay. Khem zmarszczył brwi i wymamrotał coś pod nosem.
Chwilę potem ożył jeden z leżących na stole komunikatorów. Lord Lysan podszedł szybkim krokiem, wyłączył natarczywy sygnał i podniósł urządzenie do ust.
— Tak?… Rozumiem. Znakomicie. Eskortujcie go na lądowisko, a potem od razu przyprowadźcie tutaj. — Zastukał komunikatorem w blat stołu. Członkowie Rady umilkli i odwrócili się w jego stronę. W pomieszczeniu zapadła cisza. — Jeden z patroli zauważył prom Tufa. — Zerknął z ukosa na Kefirę Qay. — Nareszcie.
Strażniczka najchętniej znalazłaby się zupełnie gdzie indziej, byle jak najdalej stąd. Nie dość, że Tuf kazał na siebie tak długo czekać, to za chwilę wkroczy majestatycznie do sali z małym kotkiem wychylającym łebek z którejś z jego kieszeni. Próbowała kilka razy, ale nie zdobyła się na odwagę, by powiedzieć zwierzchnikom, że Haviland Tuf zamierza ocalić Namor, korzystając z pomocy małego czarnego kotka. Wcisnęła się głębiej w fotel, pochyliła głowę i bezwiednie przesuwała palcem po orlim nosie. Miała przeczucie, że będzie niedobrze.
Było jeszcze gorzej.
Lordowie czekali w milczeniu. Wreszcie drzwi otworzyły się i do sali posiedzeń wmaszerował Haviland Tuf w asyście czterech uzbrojonych wartowników. Przedstawiał sobą tragiczny widok: przesiąknięte wodą buty wydawały mlaskające odgłosy, długi szary płaszcz był powalany błotem. Tak jak się spodziewała, z lewej kieszeni wystawały łebek i górne łapki Daxa. Jednak Strażnicy nie patrzyli na kota, tylko na zabłocony, oblepiony zielonkawym szlamem kamień wielkości ludzkiej głowy, który Tuf taszczył pod pachą. Z kamienia, płaszcza i butów kapała brudna woda.
Tuf bez słowa podszedł do długiego stołu i położył na nim kamień, dopiero wtedy Kefira dostrzegła wystające z prawie niewidocznej szczeliny końcówki bladych wiotkich macek i zorientowała się, że to wcale nie kamień.
— Małż błotny! — powiedziała głośno ze zdumieniem.
Nic dziwnego, że zorientowała się dopiero po pewnym czasie. Do tej pory widywała te stworzenia wyłącznie na talerzu, ugotowane, z usuniętymi mackami. Zazwyczaj podawano do nich młotek i dłuto, ponieważ tylko za pomocą tych narzędzi można było rozbić twardą skorupę, obok zaś stawiano talerzyki z masłem i przyprawami.
Pozostali Strażnicy jeszcze przez chwilę przyglądali się ociekającemu Wodą i szlamem obiektowi, a potem zaczęli mówić prawie jednocześnie:
— Przecież to małż błotny! Nic nie rozumiem…