Wyłączył silniki „Arki” w lodowatej, pustej czerni przestrzeni między galaktycznej, w odległości jednego roku świetlnego od Sulstar, i pojechał na lądowisko, by dokonać inspekcji swojej floty. Po namyśle zdecydował się na szalupę w kształcie lwa. Była stosunkowo obszerna i szybka, miała sprawny napęd gwiezdny i układ podtrzymujący życie, Karaleo zaś leżał tak daleko od S’uthlam, że było zupełnie nieprawdopodobne, by te dwie planety prowadziły ze sobą wymianę handlową. Dzięki temu ewentualne niedoskonałości jego przebrania mogły ujść nie zauważone. Przed wyruszeniem w drogę Haviland Tuf zabarwił swą mlecznobiałą skórę na ciemnobrązowy kolor, okrył łysą czaszkę obfitą peruką, przykleił rudozłotą brodę i krzaczaste brwi, a wreszcie przyoblekł swe obfite kształty w mnóstwo różnokolorowych futer (sztucznych) i obwiesił się złotymi łańcuchami (fałszywymi, ma się rozumieć), dzięki czemu niczym się nie różnił od karaleońskiego szlachcica. Większość kotów pozostawił na pokładzie „Arki”, ale zabrał ze sobą Daxa, czarnego kociaka o błyszczących złotych ślepiach, obdarzonego zdolnościami telepatycznymi. Nadał statkowi odpowiednie imię, załadował spory zapas zupy grzybowej w puszkach i dwie beczułki piwa z planety św. Krzysztofa, wprowadził do pamięci komputera kilka ulubionych gier, po czym wyruszył w drogę.
Dostrzeżono go natychmiast, jak tylko pojawił się znowu w normalnej przestrzeni, w pobliżu planety S’uthlam i jej rozległego portu kosmicznego. Na głównym ekranie — któremu fantazja konstruktorów nadała kształt dużego oka — pojawiła się szczupła twarz drobnego mężczyzny o zmęczonym spojrzeniu.
— Tu Kontrola Ruchu Portu S'uthlam — przedstawił się. — Mamy cię, mucho. Czekam na identyfikację.
Haviland Tuf wyciągnął rękę i włączył mikrofon.
— Tu „Straszliwy Yeldt Zabójca” — powiedział spokojnym, pozbawionym emocji głosem. — Uprzejmie proszę o zezwolenie na dokowanie.
— Nigdy bym się nie domyślił — odparł kontroler ze znużonym sarkazmem. — Dok cztery-trzy-siedem. Koniec.
Jego twarz zastąpił schemat pokazujący położenie wyznaczonego doku, a następnie połączenie zostało przerwane.
Zaraz po cumowaniu na pokład weszło dwoje celników. Kobieta sprawdziła puste luki, upewniła się, czy ten dziwacznie skonstruowany pojazd nie może wybuchnąć, stopić się lub w jakiś inny sposób uszkodzić pajęczyny, po czym skontrolowała, czy na pokładzie nie ma żadnych szkodników. W tym czasie jej towarzysz poddał Tufa drobiazgowemu przesłuchaniu dotyczącemu miejsca pochodzenia, celu podróży, powodów, dla których zjawił się na S’uthlam, oraz innych szczegółów, wstukując wszystkie odpowiedzi do przenośnego komputerka.
Już prawie skończył, kiedy z kieszeni Tufa wygramolił się Dax i spojrzał na celnika zaspanymi ślepiami. Mężczyzna zerwał się z miejsca.
— Co to?!… — wykrztusił ze zdumieniem i niewiele brakowało, by wypuścił komputer.
Kociak — no, już prawie kot, ale na pewno najmłodszy z gromadki podróżującej na pokładzie „Arki” — miał długą jedwabistą sierść, czarną jak najczarniejsze otchłanie kosmosu, jaskrawozłote ślepia i zdumiewająco leniwe ruchy. Tuf wziął go na rękę i pogłaskał delikatnie.
— To jest Dax, proszę pana — wyjaśnił.
S’uthlamańczycy mieli nieprzyjemny zwyczaj traktowania wszystkich zwierząt jako szkodników, w związku z czym pragnął zapobiec jakiejś gwałtownej a trudnej do przewidzenia reakcji ze strony przedstawiciela władz. — Jest małym domowym zwierzątkiem, całkowicie nieszkodliwym.
— Wiem, wiem — odpowiedział nerwowo urzędnik. — Lepiej trzymaj go ode mnie z daleka, mucho. Jeśli rzuci mi się do gardła, narobisz sobie kłopotów.
— Zaiste — odparł Haviland Tuf. — Uczynię, co w mojej mocy, by okiełznać jego drapieżność.
Celnik trochę się odprężył.
— To tylko mały kot, prawda? Jak to się mówi, kotlak?
— Pańska znajomość zoologii budzi we mnie zdumienie.
— Nie mam pojęcia o zoologii, ale od czasu do czasu oglądam filmy w telewizji — odparł urzędnik, siadając z powrotem w fotelu.
— Wnoszę więc, iż są wśród nich również materiały dokumentalne — powiedział Tuf.
— Coś ty! — obruszył się mężczyzna. — Wolę romanse i przygodówki.
Haviland Tuf skinął głową.
— Rozumiem. Zapewne w jednym z tych filmów występował przedstawiciel kotowatych.
Celnik skinął głową. W tej samej chwili do kabiny weszła jego koleżanka.
— Wszystko w porządku — oznajmiła. Na widok Daxa spoczywającego w objęciach Tufa uśmiechnęła się szeroko. — Koci szkodnik! — wykrzyknęła z zachwytem. — Bardzo ciekawe.
— Uważaj — ostrzegł ją mężczyzna. — One wydają się łagodne i miłe, ale mogą w okamgnieniu wyszarpać ci płuca!
— Chyba jest na to za mały.
— Ha! Przypomnij sobie tego z Tufa i Mune!
— Tuf i Mune — powtórzył Haviland Tuf głosem zupełnie pozbawionym emocji.
Celniczka usiadła obok swojego kolegi.
— Właściwie to miało tytuł Pirat i kapitan portu — wyjaśniła.
— On był niespokojnym panem życia i śmierci, podróżującym statkiem wielkości słońca, ona zaś królową Pajęcznika, rozdartą między poczuciem lojalności a miłością. Wspólnie zmienili świat — powiedział celnik.
— Możesz to sobie obejrzeć w Pajęczniku, jeśli lubisz takie rzeczy — poinformowała Tufa kobieta. — Tam właśnie występuje kot.
— Zaiste — odparł Haviland Tuf i zamrugał powiekami. Dax zaczął cichutko mruczeć.
Jego dok znajdował się w odległości pięciu kilometrów od centrum portu, Tuf wsiadł więc do pociągu pneumatycznego, który zawiózł go do Pajęcznika.
W pociągu obijano go ze wszystkich stron. Nie było tu miejsc siedzących, w związku z czym musiał odbyć podróż na stojąco, z czyimś łokciem wbitym pod żebra, z wykonaną z zimnej plastostali twarzą cybertecha oddaloną zaledwie kilka milimetrów od jego własnej, oraz oślizgłym pancerzem jakiejś obcej istoty ocierającym się o jego grzbiet przy każdym hamowaniu wagonika. Wysiadając, odniósł wrażenie, że pociąg po prostu zwymiotował kłębiącą się w jego trzewiach tłuszczę. Na peronie panowały niepodzielnie chaos, zgiełk i zamieszanie. Niska młoda kobieta o niesamowicie ostrych rysach twarzy dotknęła obcesowo jego sztucznej grzywy i zaproponowała odwiedziny w salonie przeżyć erotycznych. Ledwo Tuf zdołał się od niej uwolnić, a już stanął twarzą w twarz z telereporterem wyposażonym we wszczepioną w środek czoła kamerę i przymilny uśmiech; reporter poinformował go, że przygotowuje program o interesujących muchach i chciałby przeprowadzić z nim wywiad.
Tuf przepchnął się obok niego do najbliższego straganu, kupił Tarczę Prywatności i przypiął ją sobie do paska. Od razu poczuł się lepiej; na widok Tarczy S’uthlamczycy uprzejmie odwracali spojrzenia, szanując jego wolę i pozwalając w miarę spokojnie dotrzeć tam, gdzie akurat miał zamiar się udać.
Najpierw skierował się do wizjosalonu. Wynajął indywidualną kabinę wyposażoną w wygodną kanapę, zamówił tubę miejscowego wodnistego piwa i wypożyczył kopię Tufa i Mune.