Tuf podrapał Daxa za uchem.
— Nie dość, że zakłócają nasz spokój — przemówił głębokim dudniącym głosem — nie dość, że przerywają nam melancholijne rozmyślania, to jeszcze obrzucają nas kalumniami i obelgami. — Przeniósł wzrok z powrotem na chudzielca. — Szanowny panie, istotnie nazywam się Haviland Tuf i w pewnym sensie można stwierdzić, że niekiedy miewam do czynienia ze zwierzętami, jednak nie oznacza to jeszcze, że uważam się za handlarza zwierząt. Osobiście, lubię o sobie myśleć jako o inżynierze ekologu.
Chorobliwie szczupły mężczyzna machnął ze zniecierpliwieniem ręką i, nie proszony, zajął miejsce przy stole naprzeciwko Tufa.
— Wiem, że wpadł ci w ręce stary biowojenny okręt Korpusu, ale to jeszcze nie czyni z ciebie ekologa. Ostatni z nich umarł ładnych parę setek lat temu. Jeśli jednak chcesz, żeby ludzie nazywali cię inżynierem ekologiem, proszę bardzo. Potrzebuję twoich usług. Chcę kupić od ciebie potwora: ogromną, groźną i krwiożerczą bestię.
— Słyszałeś? — zapytał Haviland Tuf kota. — Ten obcy człowiek, który nie proszony siada przy moim stoliku, pragnie kupić sobie potwora. — Zamrugał dwa razy. — Z przykrością muszę pana poinformować, że pańskie życzenie musi pozostać nie spełnione. Potwory są istotami mitologicznymi, podobnie jak upiory, wilkołaki i kompetentni urzędnicy. Co więcej, obecnie nie zajmuję się ani handlem zwierzętami, ani żadną inną działalnością, choćby odległe związaną z moją profesją. W tej chwili konsumuję to smakowite tamberskie piwo i opłakuję.
— Opłakujesz? — zdziwił się chudzielec. Nic nie wskazywało na to, żeby zamierzał wstać i odejść. — Kogo?
— Kota, a dokładniej kotkę — odparł Tuf. — Nazywała się Furia i od wielu lat towarzyszyła mi w moich podróżach. Całkiem niedawno zginęła na planecie Alyssar, na którą miałem nieszczęście zawitać, z rąk okrutnego barbarzyńskiego książątka. — Spojrzał znacząco na metalową opaskę zdobiącą głowę mężczyzny. — Ufam, że nie jest pan okrutnym barbarzyńskim książątkiem?
— Jasne, że nie.
— W takim razie ma pan szczęście.
— Przykro mi z powodu twojego kota. Naprawdę. Wiem, co teraz czujesz. Sam przeżywałem to co najmniej tysiąc razy.
— Co najmniej tysiąc razy — powtórzył Tuf głosem wypranym z wszelkich emocji. — Doprawdy, powinien pan otaczać swoich ulubieńców nieco troskliwszą opieką.
Chudzielec wzruszył ramionami.
— Zwierzęta często giną, i już. Nic się na to nie poradzi. Kły, pazury, szpony i w ogóle. Musiałem do tego przywyknąć, obserwując, jak nawet najsilniejsze i najwspanialsze są rozszarpywane na moich oczach… Ale nie o tym chciałem z tobą rozmawiać.
— Zaiste — mruknął Tuf.
— Nazywam się Herold Norn. Jestem głównym pogromcą zwierząt mego Domu, jednego z Dwunastu Wielkich Domów Lyroniki.
— Lyronica… Ta nazwa nie jest mi zupełnie obca. Zapewne ma pan na myśli niedużą, słabo zaludnioną planetkę balansującą na granicy między cywilizacją a zdziczeniem. Cóż, teraz pojmuję, skąd ten brak dobrych manier.
— Zdziczenie? Nie wierz w to, Tuf. To tamberskie bzdury. Cholerne kmiotki. Lyronica jest prawdziwą ozdobą tego sektora galaktyki. Chyba słyszałeś o naszych walkach zwierząt?
Haviland Tuf, niby od niechcenia, musnął ucho Daxa nieco inaczej niż do tej pory. Ogromny kocur podniósł głowę, przeciągnął się, ziewnął rozdzierająco, po czym skierował na chudzielca przenikliwe spojrzenie wielkich złocistych oczu i zaczął cichutko mruczeć.
— Podczas moich licznych wędrówek wpadło mi w ucho to i owo — przyznał Tuf. — Byłbym jednak wdzięczny, gdyby zechciał pan podzielić się z nami kilkoma szczegółami, żebyśmy mogli z Daxem dokładnie rozważyć pańską propozycję.
Herold Norn zatarł szczupłe ręce.
— Z Daxem? Oczywiście. Ładny zwierzak, choć osobiście nie przepadam za takimi, które nie potrafią walczyć. Moim zdaniem, prawdziwe piękno polega na sile zabijania.
— Dość szokująca koncepcja — stwierdził Haviland Tuf z kamienną twarzą.
— Wcale nie. Mam nadzieję, że podczas pobytu na Tamberze nie stałeś się mięczakiem i mazgajem, jak prawie wszyscy mieszkańcy tej grudy uprawnej ziemi?
Tuf w milczeniu opróżnił kufel, po czym dał znak barmanowi, że prosi o dwa kolejne. Kufle zjawiły się na stole w ciągu kilku sekund.
— Dzięki — powiedział Nom, przysuwając sobie naczynie wypełnione złocistym płynem.
— Proszę kontynuować.
— Jasne. No więc, rywalizacja między Dwunastoma Wielkimi Domami Lyroniki już od stuleci odbywa się podczas walk zwierząt.
Wcześniej prowadziliśmy zażarte wojny, ale ten sposób jest dużo lepszy: dbamy o honor rodów, pomnażamy nasze fortuny, a przy okazji nikomu nie dzieje się krzywda. Musisz wiedzieć, że każdy Dom sprawuje kontrolę nad częścią dość rzadkiej sieci traktów handlowych opasujących naszą planetę. Ponieważ osad ludzkich jest niewiele, dzikie zwierzęta mają u nas prawdziwy raj. Dawno temu, podczas któregoś z nielicznych okresów pokoju, Panowie Wielkich Domów zawarli porozumienie, zgodnie z którym wszystkie konflikty będą rozstrzygane podczas walk zwierząt. Pomysł wcale nie jest nowy; być może słyszałeś o starożytnym obyczaju zwanym „walkami kogutów” oraz o Rzymianach ze Starej Ziemi, którzy dla rozrywki wypuszczali na ogromne areny rozmaite bestie i przyglądali się ich zmaganiom?
Czekając na odpowiedź, Norn napił się piwa, ale Tuf nadal w milczeniu drapał Daxa za uchem.
— Zresztą, nieważne — mruknął chudzielec, po czym otarł pianę z ust. — Tak narodził się ten zwyczaj. Tereny, którymi władają poszczególne Domy, bardzo różnią się między sobą, różne też są zwierzęta wystawiane do walk. Na przykład włości Domu Yarcour rozciągają się na gorącym i wilgotnym południu, gdzie roi się od ogromnych jaszczuro-lwów. Z górzystego Feridianu pochodzi niebezpieczna skalna małpa zwana, rzecz jasna, feridianem. Mój Dom, Norn, włada trawiastymi równinami zajmującymi większą część północnego kontynentu. Wystawialiśmy w szranki rozmaite bestie, jednak największą sławę przyniosły nam żelazozęby.
— Żelazozęby — powtórzył Tuf. — Ta nazwa wywołuje dość jednoznaczne skojarzenia.
Norn uśmiechnął się chytrze.
— Właśnie — powiedział z dumą. — Jako główny pogromca osobiście tresowałem setki egzemplarzy. Są cudowne! Wielkie jak ty, pokryte wspaniałym czarnym futrem, groźne i bezlitosne.
— Czy słusznie domyślam się, że ich dalekimi przodkami były psy?
— Ale jakie psy!
— Mimo to pragnie pan nabyć ode mnie potwora… Norn ponownie podniósł kufel do ust.
— Zgadza się — odparł, przełknąwszy spory łyk. — Na Lyronikę przybywa publiczność z kilkunastu okolicznych planet, żeby obserwować zawody i czynić wysokie zakłady. Najwięcej gości zjawia się w Brązowej Arenie, którą przed sześciuset laty wzniesiono w Mieście Wszystkich Domów. Tam właśnie odbywają się najważniejsze walki. Od ich rezultatu zależy pomyślność nie tylko poszczególnych Domów, ale i całej planety. Gdyby nie nasze igrzyska, Lyronica byłaby równie biedna jak rolniczy Tamber.
— Zaiste.
— Domyślasz się jednak zapewne, że zyski są dzielone między Domy proporcjonalnie do liczby zwycięstw. Dom Arneth zbudował swoją potęgę głównie dzięki obfitości krwiożerczych bestii, które żyją w ich lasach. Hierarchia jest ustalana na podstawie wyników osiągniętych na Brązowej Arenie.
— A Dom Norn od dłuższego czasu nieodmiennie zamyka stawkę — powiedział Tuf obojętnym tonem.
— Skąd wiesz?
— Szanowny panie, sprawa jest oczywista. W świetle tego, co do tej pory usłyszałem, nasuwa mi się pytanie: czy sprowadzenie na Lyronikę i wystawienie do walki istoty nie pochodzącej z waszej planety będzie zgodne z zasadami, których muszą przestrzegać organizatorzy i uczestnicy igrzysk?