— Były już precedensy. Siedemdziesiąt parę lat temu pewien hazardzista ze Starej Ziemi przywiózł zwierzaka, którego nazywał rdzawym wilkiem. Pan Domu Colin, chyba w przypływie szaleństwa, wystawił go w swojej drużynie. Nieszczęsne bydlę musiało stanąć w szranki z żelazozębem i zostało rozszarpane w okamgnieniu. Zdarzały się też inne przypadki.
Niestety, ostatnio mamy poważne trudności z hodowlą żelazozębów. Dzikie osobniki prawie całkiem wyginęły, nieliczne, które jeszcze żyją na wolności, nie dają się złapać, a potomkowie schwytanych przez moich poprzedników i przeze mnie nie wykazują ochoty ani zdolności do walki. Odnosimy coraz mniej zwycięstw; jeśli to się szybko nie zmieni, już wkrótce przestanę być głównym pogromcą. Poza tym z roku na rok stajemy się coraz biedniejsi. Jak tylko dowiedziałem się o przybyciu „Arki”, postanowiłem cię odszukać. Z twoją pomocą Dom Nom odzyska dawną pozycję i bogactwo.
Haviland Tuf długo rozważał w milczeniu słowa pogromcy.
— Doskonale rozumiem pańską sytuacje — powiedział wreszcie. — Niestety, z przykrością muszę pana poinformować, że nie param się handlem potworami. „Arka” jest starożytnym okrętem biowojennym, zbudowanym ponad tysiąc lat temu przez Imperium Starej Ziemi, toczące z Hranganami walkę na śmierć i życie. Co prawda jestem w stanie zaoferować szeroki wybór śmiertelnie groźnych chorób, plag i epidemii, w przepastnym magazynie tkanek zaś czeka gotowy w każdej chwili do wykorzystania materiał genetyczny niezliczonych istot zamieszkujących grubo ponad tysiąc planet, ale obawiam się, że jeśli chodzi o potwory, sytuacja nie przedstawia się tak różowo.
— A więc nie masz niczego, co mogłoby mi się przydać? — zapytał łamiącym się głosem Herold Norn.
— Tego nie powiedziałem — odparł Tuf. — Nie istniejący już Inżynierski Korpus Ekologiczny korzystał również, choć raczej rzadko, z usług istot, które osoby niedoinformowane lub przesądne mogłyby śmiało określić mianem potworów, i to z przyczyn zarówno natury psychologicznej, jak i ekologicznej. Mam na składzie niewielką liczbę takich stworzeń; niestety, jest ich śmiesznie mało, z pewnością nie więcej niż dziesięć tysięcy gatunków. Dokładną liczbę mógłbym panu podać dopiero po skonsultowaniu się z komputerem pokładowym „Arki”.
Norn natychmiast odzyskał wigor.
— Dziesięć tysięcy! — wykrzyknął. — To więcej niż trzeba. W takiej masie z pewnością znajdziemy odpowiednią bestię!
— Może tak, a może nie. Szansę są równe. — Haviland Tuf nie spuszczał wzroku z twarzy rozmówcy. — Przyznam, iż pański problem trochę mnie zainteresował, a że chwilowo dysponuję wolnym czasem, ponieważ dopiero co dostarczyłem mieszkańcom Tamberu nowy gatunek ptaka, który powinien uporać się z larwami szkodników niszczącymi ich plantacje i czekam na rezultaty pierwszych prób, jestem gotów odbyć wycieczkę na pańską planetę i na miejscu zbadać sprawę. Proszę wracać na Lyronikę. Wkrótce zjawię się tam osobiście, przyjrzę się igrzyskom, a potem wspólnie podejmiemy decyzję, co czynić dalej.
Wychudzona twarz Norna rozpromieniła się w uśmiechu.
— Wspaniale! W takim razie teraz ja stawiam.
Odgłos, który wydobył się z gardła Daxa, przypominał pomruk silników promu orbitalnego szykującego się do wejścia w atmosferę.
Brązowa Arena wznosiła się dokładnie pośrodku Miasta Wszystkich Domów, w miejscu gdzie zbiegały się granice posiadłości dwunastu rodów. Zbudowane z kamienia miasto było podzielone murami na dwanaście dzielnic; nad każdą powiewała inna flaga, każda miała własny styl i klimat, a mieszkańcy mieli swobodny dostęp do głównej areny igrzysk.
Brązowa Arena wcale nie była z brązu, tylko z czarnego kamienia i wypolerowanego do połysku drewna. Jej lśniąca, pokryta miedzianą blachą kopuła, ustępowała wysokością jedynie kilku spośród licznych iglic, wież i baszt miasta. Z wąskich okien wychylały się kamienne, brązowe i żelazne rzygacze, a ogromne wrota w liczbie dwunastu były wykonane z najróżniejszych materiałów. Zdobiące bramy ornamenty pozwalały bez trudu stwierdzić, do której dzielnicy prowadzi każda z nich.
Kiedy Herold Norn i Haviland Tuf zjawili się w mieście, słońce Lyroniki wisiało nad zachodnim horyzontem jak ogromna krwistoczerwona pięść. Zapalono gazowe pochodnie otaczające Arenę niczym pierścień wysmukłych zębów. Kolumny ruchliwego, błękitnopomarań-czowego ognia rzucały roztańczone refleksy na ściany wiekowej budowli. Tuf podążał za Nornem najpierw ciasnymi uliczkami wiodącymi przez najbiedniejszą część dzielnicy, potem ścieżką wysypaną pokruszoną skałą, wreszcie minął dwanaście ustawionych w szpaler, odlanych z brązu żelazozębów, aż wreszcie dotarli do Bramy Domu Norn. Potężne wrota zostały wykonane z hebanu misternie połączonego z metalowymi okuciami i inkrustacjami. Strażnicy w uniformach z czarnej skóry i szarego futra na widok głównego pogromcy rozstąpili się na boki i przepuścili ich bez zatrzymywania; pozostali widzowie płacili za wstęp złotymi i miedzianymi monetami.
Brązowa była największą spośród aren, na których rozgrywano igrzyska. Trybuny wznosiły się tak stromo ku wysoko sklepionej kopule, że przypominała raczej głęboką jamę albo wnętrze nieczynnego krateru, na którego dnie usytuowano wysypany piaskiem ring. Norn z dumą Poinformował przybysza, że widownia może pomieścić nawet trzydzieści tysięcy widzów, ale Tuf natychmiast zauważył, iż ci z najdalszych rzędów mają bardzo nędzny widok, inni zaś wręcz żadnego, ze względu na liczne metalowe słupy podtrzymujące kopulaste sklepienie. Z pewnością każdy natomiast mógł bez trudu dotrzeć do punktów zawierania zakładów, które rozlokowano co kilkadziesiąt kroków.
Herold Norn zaprowadził Tufa na dół, gdzie znajdowały się najlepsze miejsca, przeznaczone dla rodowej starszyzny. Od położonego cztery metry niżej ringu oddzielał ich tylko kamienny parapet. Fotele, w przeciwieństwie do tych w bardziej odległych rzędach, były wykonane nie z twardego drewna i metalowych prętów, lecz z miękko wyprawionej skóry. Dzięki swoim nadzwyczajnym rozmiarom mogły bez trudu pomieścić nawet nie zaliczającego się przecież do ułomków Havilanda Tufa.
— Skóra pochodzi ze zwierząt, które zginęły zaszczytną śmiercią w pojedynku na arenie — poinformował go Norn, kiedy zajęli miejsca.
Kilku mężczyzn w jednoczęściowych granatowych kombinezonach ściągało z ringu ciało jakiegoś ogromnego opierzonego stwora.
— Bojowy ptak Domu Wrai — wyjaśnił chudzielec. — Główny pogromca Domu Wrai wystawił go przeciwko jaszczurolwowi Domu Yarcour. To nie była mądra decyzja.
Haviland Tuf nic nie odpowiedział. Ubrany w szary winylowy płaszcz z epoletami, który sięgał mu niemal do kostek, w zielonej czapce z ogromnym daszkiem, ozdobionej złocistym emblematem Inżynierskiego Korpusu Ekologicznego, siedział sztywny i milczący z dużymi białymi dłońmi splecionymi na pokaźnym brzuchu.
Zaraz po opróżnieniu ringu rozległ się grzmiący głos spikera:
— A teraz bój piąty! Dom Nom wystawia dwuletniego żelazozęba, samca, ważącego 2,6 kwintala, trenowanego przez młodszego pogromcę Kersa Noma. To jego pierwszy występ na Brązowej Arenie.
Zazgrzytała podnoszona krata i na ring wkroczyła istota jak z koszmarnego snu. Żelazoząb okazał się prawdziwym olbrzymem o skołtunionej sierści i potężnej paszczy, w której lśniły dwa rzędy przeraźliwie ostrych, ociekających śliną kłów. Tuf bez trudu rozpoznał w nim nadmiernie wyrośniętego wilka skrzyżowanego z tygrysem szablozębnym; łapy zwierzęcia nie ustępowały grubością młodym drzewom, gęste futro zaś tylko częściowo maskowało zwały prężących się mięśni. Żelazoząb parsknął z wściekłością; odpowiedziało mu echo oraz aplauz publiczności.