Wkrótce potem podobnym problemom będą musieli stawić czoło poddani Domu Yarcour, których nawiedzi plaga nadrzewnych ślimaków z Cathadayna. Musi pan wiedzieć, że nadrzewne ślimaki z Cathadayna to fascynujące i zdumiewające stworzenia; w pewnym okresie rozwoju osobniczego zamieniają się w nadzwyczaj chłonne gąbki i zbijają w gromady. Zespół złożony z kilkunastu tysięcy osobników potrafi w ciągu kilku dni osuszyć nawet rozległe moczary. — Tuf zabębnił palcami w wydatny brzuch. — Proszę mi wybaczyć; kiedy się rozgadam, potrafię każdego zanudzić na śmierć. Czy wyraziłem się wystarczająco jasno? Czy wie już pan, czego powinien spodziewać się w najbliższej przyszłości?
Herold Nom zbladł jak nieboszczyk.
— Ty… Ty… jesteś szalony — wykrztusił. — Zniszczyłeś nas. Naszą ekonomię, naszą ekologię… Wszystko. Najdalej za pięć lat umrzemy z głodu.
— To mało prawdopodobne — odparł Tuf z niewzruszonym spokojem. — Moje dotychczasowe doświadczenia pozwalają mi zaryzykować twierdzenie, że Lyronikę istotnie czeka trudny okres ekologicznej destabilizacji, ale na szczęście kłopoty szybko miną i powstanie zupełnie nowy, znacznie zdrowszy i mniej chwiejny ekosystem. Przypuszczalnie nie będzie w nim miejsca dla dużych drapieżników, nie wydaje mi się jednak, aby miało to jakiekolwiek znaczenie.
— Nie będzie drapieżników? A co z igrzyskami, z Areną?… Przecież nikt nie zapłaci złamanej kredytki, żeby oglądać walkę skoczka ze ślimakiem! Co się z nami stanie? Kto będzie walczył w Brązowej Arenie?
Haviland Tuf zamrugał dwa razy.
— Zaiste — mruknął. — Interesujący problem. Myślę, że powinienem się nad nim zastanowić.
Przerwał połączenie, po czym pogrążył się w rozmowie z Daxem.
DZIESIĄTA PLAGA
Haviland Tuf nie przejmował się plotkami, choćby dlatego, że niezmiernie rzadko do niego docierały. Co prawda nie wzbraniał się przed odwiedzaniem w celach turystycznych większości planet, które znalazły się na szlaku jego podróży, ale nawet kiedy mieszał się z tłumem, pozostawał wyniosły i niedostępny. Kredowobiała cera oraz całkowity brak owłosienia sprawiały, że prawie wszędzie rzucał się w oczy, tam zaś, gdzie obie te cechy nie były niczym nadzwyczajnym, wyróżniały go ponadprzeciętne rozmiary. Tak więc, choć zazwyczaj mnóstwo ludzi patrzyło na niego i mówiło o nim, tylko nieliczni mieli okazję nawiązać z nim rozmowę; zdarzało się to wyłącznie wtedy, kiedy w grę wchodziły interesy.
W związku z tym nie powinno nikogo dziwić, że Haviland Tuf po raz pierwszy usłyszał o człowieku zwanym Mojżeszem dopiero owego wieczoru, kiedy on i Dax zostali zaatakowani przez Jaime Kreena w restauracji na planecie K’theddion.
Ciasny, obskurny lokal znajdował się w pobliżu portu kosmicznego. Tuf uporał się już z talerzem dymnych korzeni i neotrawy, i odpoczywał przy trzecim litrze grzybowego wina, kiedy drzemiący na stole Dax raptownie podniósł głowę. Tuf nawet się nie obejrzał, tylko wykonał błyskawiczny unik; co prawda wylał sobie nieco wina na rękaw, ale za to butelka, którą ściskał w ręku Kreen, zamiast na jego czaszce roztrzaskała się na oparciu krzesła. Rozległ się huk, szkło prysnęło na wszystkie strony, a wraz z nim zawartość naczynia — produkt miejscowego przemysłu gorzelniczego o charakterystycznym silnym zapachu. Alkohol zalał stół, krzesło, obu mężczyzn oraz kota. Jaime Kreen, szczupły jasnowłosy młodzieniec o zamglonych błękitnych oczach, stał w lekkim rozkroku z głupią miną, trzymając w zakrwawionych palcach szyjkę rozbitej butelki.
Haviland Tuf dostojnie podniósł się z miejsca, spojrzał na napastnika, mrugnął, a następnie zdjął ze stołu zupełnie przemoczonego, nieszczęśliwego Daxa.
— Rozumiesz coś z tego? — zapytał kota niskim, dźwięcznym głosem. — Mamy do czynienia z bardzo tajemniczą, a do tego nieprzyjemną dla nas sprawą. Ciekawe, dlaczego ten nieznajomy nas zaatakował. Masz może jakieś pomysły? — Przez chwilę gładził mokrą sierść kota, a kiedy Dax zaczął cichutko mruczeć, przeniósł spojrzenie z powrotem na Kreena. — Szanowny panie — powiedział głosem pozbawionym emocji. — Proponowałbym, żeby rozstał się pan ze szczątkami tej butelki. Wątpię, by mieszanina ostrych szklanych fragmentów oraz alkoholu zaprawionego barwnikami i substancjami aromatyzującymi niewiadomego pochodzenia, którą wgniata pan sobie w ranę na dłoni, miała korzystny wpływ na stan pańskiego zdrowia.
Kreen dopiero teraz otrząsnął się z osłupienia. Wyszczerzył zęby w gniewnym grymasie i odrzucił szyjkę.
— Kpisz sobie ze mnie, bandyto? — wycedził złowróżbnym tonem. W lokalu zapadła całkowita cisza. Właściciel ulotnił się bez śladu, goście siedzieli nieruchomo przy stolikach. Kiedy Tuf odpowiedział, jego niski głos był doskonale słyszalny w całym pomieszczeniu.
— Szanowny panie, mógłbym zwrócić panu uwagę, iż określenie „bandyta” bardziej pasuje do pana niż do mnie, ale ta kwestia jest całkowicie pozbawiona znaczenia. Nie, nie kpię sobie z pana. Sprawia pan wrażenie mocno wzburzonego, więc jakiekolwiek kpiny z mojej strony musiałyby zostać uznane za przejaw lekkomyślności, mnie zaś niezmiernie rzadko zdarza się bywać lekkomyślnym.
Postawił Daxa na stole i dla odmiany zaczął go drapać za uchem.
— Oczywiście, że sobie kpisz! — wrzasnął Jaime Kreen. — Zaraz dam ci nauczkę!
Twarz Tufa w dalszym ciągu przypominała maskę.
— Nie uczyni pan tego — oświadczył z niewzruszonym spokojem. — Domyślam się, że zamierza mnie pan ponownie zaatakować. Co prawda brzydzę się przemocą, jednak obawiam się, iż w tych okolicznościach nie mam wielkiego wyboru.
Z zaskakującą zwinnością zrobił dwa duże kroki w przód, złapał Kreena, podniósł go i zanim chłopak zdążył zareagować, złamał mu obie ręce.
Blady jak papier Kreen wyszedł z przypominającego grobowiec budynku więzienia. Na zewnątrz było tak jasno, że musiał zatrzymać się i na chwilę przymknąć oczy. Wyglądał na trochę zdezorientowanego, a obie ręce miał na temblakach.
Haviland Tuf, z Daxem w ramionach, czekał na niego przy krawężniku.
— Zdaje się, że zdążył się pan uspokoić — zauważył. — Co więcej, jest pan zupełnie trzeźwy.
Kreenowi opadła szczęka, a na jego twarzy pojawił się wyraz osłupienia.
— Czy… czy to ty zapłaciłeś za mnie kaucję? — wykrztusił z trudem. — A więc to dzięki tobie wyszedłem na wolność!
— Poruszył pan interesujący problem — odparł Tuf. — Istotnie, wpłaciłem pewną sumę, a konkretnie dwieście kredytek, dzięki czemu wypuszczono pana z więzienia, lecz nie oznacza to wcale, że odzyskał pan wolność. Wręcz przeciwnie. Zgodnie z prawem obowiązującym na K’theddion, należy pan teraz do mnie. Mogę rozporządzać panem wedle mojej woli i korzystać z owoców pańskiej pracy dopóty, dopóki nie spłaci pan długu.