— Jakiego długu?
— Oto precyzyjne wyliczenie należności: dwieście kredytek kaucji, dzięki której mogę rozkoszować się pańskim towarzystwem; sto kredytek za mój zniszczony strój z prawdziwej lambereeńskiej wełny; czterdzieści kredytek za pokrycie szkód w lokalu; siedem kredytek za smakowite wino grzybowe, którego, z pańskiej winy, nie zdołałem dopić. Wino grzybowe stanowi jedną ze największych atrakcji K’theddion, a ten rocznik był wyjątkowo udany. W sumie daje to trzysta czterdzieści siedem kredytek. Oprócz tego pański niespodziewany i niczym nie usprawiedliwiony atak uczynił z Daxa i ze mnie uczestników odrażającego spektaklu oraz obiekty niezdrowej ciekawości gawiedzi. Będąc człowiekiem gołębiego serca, oszacowałem straty moralne, jakie ponieśliśmy z tego powodu, zaledwie na pięćdziesiąt trzy kredytki, co łącznie daje czterysta kredytek.
Jaime Kreen roześmiał się ponuro.
— Będziesz miał spore problemy, żeby wycisnąć ze mnie choćby dziesięć procent tej sumy. Jestem bez forsy i chyba nie będzie ze mnie dużego pożytku przy pracy. Nie wiem, czy zauważyłeś, ale mam połamane ręce.
— Szanowny panie — odparł Haviland Tuf — gdyby dysponował pan środkami finansowymi, z pewnością sam uiściłby pan kaucję, czyniąc niepotrzebnym mój udział w procedurze sądowej. Wiem również, co się stało z pańskimi rękami, ponieważ sam je połamałem, aby uchronić się przed kolejnymi aktami agresji. Uprzejmie proszę, żeby na przyszłość zechciał pan powstrzymać się przed wygłaszaniem stwierdzeń i uwag o zerowej wartości informacyjnej. Mimo wszystko zamierzam zabrać pana ze sobą na statek i dopilnować, by rachunki zostały wyrównane. Proszę za mną.
Haviland Tuf odwrócił się i ruszył w kierunku portu. Kreen stał jak posąg. Tuf zatrzymał się po kilku krokach.
— Jeśli tak ci na tym zależy, możesz mnie zanieść — oświadczył chłopak, uśmiechając się szyderczo.
Tuf pogłaskał Daxa.
— Nie mam najmniejszego zamiaru pana dźwigać — powiedział spokojnie. — Już raz zmusił mnie pan, bym go dotknął; doznanie to było na tyle nieprzyjemne, że wolałbym go nie powtarzać. Jeśli jednak nadal będzie się pan wzbraniał przed pójściem ze mną, zwrócę się do władz z prośbą o przydzielenie mi dwóch strażników, którzy siłą doprowadzą pana w miejsce, które im wskażę. Ich wynagrodzenie zostanie dopisane do pańskiego długu. Wybór należy do pana.
Odwrócił się ponownie i niespiesznie podążył w kierunku portu kosmicznego. Chwilę potem Jaime Kreen poszedł za nim, mamrocząc coś pod nosem.
Statek, który czekał na nich w porcie, wywarł na Kreenie spore wrażenie. Była to wiekowa, groźnie wyglądająca jednostka z ciemnego metalu, o osmalonym i powgniatanym pancerzu, ze smukłymi skrzydłami, o połowę większa od otaczających ją pękatych transportowców. Podobnie jak wszystkim gościom Tufa — bardzo nielicznym, nawiasem mówiąc — chłopakowi trochę zakręciło się w głowie, kiedy się dowiedział, że „Gryf” jest tylko promem, który ma ich zawieźć na orbitujący statek.
Lądowisko „Arki”, chociaż dwukrotnie większe od całego portu kosmicznego K’theddion, dosłownie pękało w szwach; stały na nim jeszcze cztery promy takie same jak „Gryf”, stary transportowiec z Avalonu o opływowych kształtach i trzech hydraulicznych wspornikach, smukły niszczyciel, złocisty galar o kadłubie pokrytym absurdalnymi barokowymi ozdobami, z prymitywnym działkiem wielorybniczym na dziobie, dwa sprawiające wrażenie niezbyt solidnych pojazdy niezwykłej konstrukcji oraz przedziwny wehikuł w kształcie płaskiego sześcianu z cienkim palem pośrodku.
— Kolekcjonujesz statki kosmiczne? — zapytał Jaime Kreen, kiedy zeszli na płytę lądowiska.
— Interesująca koncepcja — przyznał Tuf. — Szkoda, że wcześniej nie wpadłem na ten pomysł. Pięć promów orbitalnych stanowi wyposażenie „Arki”, jeśli zaś chodzi o transportowiec, to zatrzymałem go przez sentyment, ponieważ służył mi wiernie przez wiele lat. Pozostałe jednostki po prostu nagromadziły się z biegiem czasu. Właściwie powinienem zrobić tu porządek, ale, z drugiej strony, istnieje możliwość, że przynajmniej niektóre z nich mają jeszcze jakąś wartość handlową. Dlatego właśnie zostawiłem je w spokoju, choć teraz, kiedy zwrócił mi pan na to uwagę, chyba jednak zajmę się tą sprawą. Tymczasem proszę za mną.
Opuścili lądowisko i po kilku minutach dotarli do rozszerzenia korytarza, gdzie stały niewielkie trójkołowe pojazdy. Haviland Tuf wskazał Kreenowi miejsce w pierwszym z brzegu, pośrodku posadził Daxa, a następnie usiadł za kierownicą i uruchomił elektryczny silnik.
Jechali ciągnącym się kilometrami ni to korytarzem, ni ogromną halą o wysokim sklepieniu. Po obu stronach, a także w górze, pod sufitem, ciągnęły się szeregi przezroczystych zbiorników rozmaitej wielkości. Większość była pusta, w niektórych bulgotały różnobarwne, najczęściej mętne ciecze, w paru zaś wisiały nieruchomo albo poruszały się niezdarnie ciemne, trudne do zidentyfikowania kształty. Kreen mógłby przysiąc, że czuje na sobie czyjeś taksujące spojrzenia. Z każdą chwilą czuł się coraz bardziej nieswojo i rozglądał się niepewnie dokoła, Haviland Tuf natomiast siedział za kierownicą jak posąg, ze wzrokiem utkwionym w odległym punkcie, gdzie zbiegały się linie korytarza.
Zatrzymał pojazd w miejscu bardzo podobnym do tego, w którym rozpoczęli podróż, zgarnął Daxa pod pachę, po czym zaprowadził więźnia do obszernego, ale zagraconego pomieszczenia, w którym centralne miejsce zajmowały rozłożyste fotele. Wskazał jeden z nich Kreenowi, posadził Daxa w sąsiednim, sam zaś zajął miejsce w trzecim.
— Teraz możemy porozmawiać — obwieścił.
Gigantyczne rozmiary statku Tufa wprawiły chłopaka w osłupienie, ale na szczęście dla niego, jazda trójkołowcem trwała na tyle długo, że zdążył trochę ochłonąć.
— Nie mamy o czym — odparł odrobinę drżącym głosem.
— Doprawdy? Pozwolę sobie nie podzielić pańskiej opinii. Nie wykupiłem pana z więzienia tylko dlatego, że jestem litościwym i współczującym człowiekiem. Przyznam, że stanowi pan dla mnie zagadkę, a taką już mam naturę, że uwielbiam rozwiązywać zagadki. Oczekuję od pana wyjaśnień.
Jaime Kreen spojrzał na niego chytrze.
— A niby dlaczego miałbym ci pomagać? Przez twoje fałszywe oskarżenia trafiłem do ciupy, żebyś potem mógł kupić mnie jak niewolnika, a w dodatku połamałeś mi ręce. Nie mam wobec ciebie żadnych zobowiązań.
— Szanowny panie — odparł Haviland Tuf, kładąc na brzuchu splecione dłonie — ustaliliśmy już, że jest mi pan winien czterysta kredytek. Jestem rozsądnym człowiekiem. Będę zadawał panu pytania i za każdą odpowiedź odejmę od zadłużenia jedną kredytkę.
— Jedną kredytkę? A to dobre! Moje informacje są warte znacznie więcej. Dziesięć kredytek za sztukę, ani jednej mniej!
— Zapewniam pana, że informacje, jakie być może pan posiada, najprawdopodobniej są całkowicie bezwartościowe. Niestety, ciekawość stanowi jedną z moich największych wad; choć staram się ze wszystkich sił, nie jestem w stanie nad nią zapanować. Co prawda może pan na tym sporo skorzystać, ale nie radzę panu przesadzać z żądaniami. Dwie kredytki.
— Dziewięć.
— Trzy. To moje ostatnie słowo. Ostrzegam, że moja cierpliwość zbliża się do kresu.
— Osiem. Nie myśl, że tak łatwo dam się nabrać.
Haviland Tuf nie odpowiedział. Wpatrzony w Daxa, siedział nieruchomo z kamiennym obliczem. Wielki kocur przeciągnął się i ziewnął rozdzierająco.
— Sześć kredytek — odezwał się Kreen po pięciu minutach. — To śmiesznie niska cena. Wiem o wielu ważnych sprawach, na których zależy nawet Mojżeszowi. Sześć.