Ten stan rzeczy uległ zmianie dopiero w dniu, kiedy „Arka” weszła na orbitę wokół Miłosierdzia, a Tuf wezwał Jaimego Kreena do centrali łączności.
Wzdłuż ścian długiego wąskiego pomieszczenia stały komputerowe konsolety, nad nimi zaś czerniły się wyłączone ekrany. Haviland Tuf siedział przed jednym z nich z Daxem na kolanach. Usłyszawszy syknięcie zamykanych drzwi, odwrócił się wraz z fotelem.
— Od jakiegoś czasu usiłuję nawiązać łączność z Miastem Nadziei — powiedział. — Proszę patrzeć.
Dotknął jednego z przycisków na konsolecie.
W chwili gdy Jaime Kreen usiadł w sąsiednim fotelu, ekran ożył i pojawiła się na nim twarz Mojżesza; był to mężczyzna w średnim wieku, dość przystojny, o przerzedzonych płowobrązowych włosach i piwnych oczach o zwodniczo łagodnym spojrzeniu.
— Odlećcie stąd czym prędzej — przemówił łagodnym choć stanowczym tonem. — Port Wiary jest nieczynny, a planeta znajduje się pod władaniem nowego rządu. Nie chcemy mieć nic do czynienia z grzesznikami i nie potrzebujemy luksusów, które nam wieziecie. Zostawcie nas w spokoju.
Uniósł rękę w geście, który mógł równie dobrze oznaczać błogosławieństwo, co ostrzeżenie, po czym ekran ściemniał.
— A więc jednak zwyciężył — westchnął ponuro Jaime Kreen.
— Na to wygląda — przyznał Haviland Tuf, drapiąc Daxa za uchem. — Pański dług wynosi obecnie dwieście osiemdziesiąt cztery kredytki.
— Wiem o tym — odparł chłopak i spojrzał na niego podejrzliwie. — I co z tego?
— Pragnę, aby przeprowadził pan misję rozpoznawczą. Potajemnie wyląduje pan na planecie, odszuka odsuniętych od władzy administratorów i sprowadzi ich tutaj w celu odbycia konsultacji. W zamian za to odejmę od pańskiego długu pięćdziesiąt kredytek.
Jaime Kreen parsknął szyderczym śmiechem.
— Nie wygłupiaj się, Tuf! Nędzne pięćdziesiąt kredytek za tak niebezpieczną misję? Nie wiem, czy podjąłbym się jej nawet wtedy, gdybyś zaproponował mi uczciwą zapłatę, chociaż po tobie trudno tego oczekiwać. Propozycja, którą ewentualnie byłbym gotów wziąć pod uwagę, to umorzenie całego zadłużenia i dodatkowo dwieście kredytek do ręki.
Tufowi nawet nie drgnęła powieka.
— Odnoszę niejasne wrażenie, że nasz miły gość uważa nas za głupców — poskarżył się Daxowi. — Niedługo zapewne zażąda całej „Ariti”, a kto wie, czy nie zażyczy sobie, abym dorzucił mu jeszcze parę planet. Zaiste, chyba całkiem zatracił poczucie proporcji. — Dax zamruczał cicho, co mogło coś oznaczać, ale nie musiało, Tuf zaś przeniósł wzrok na Jaimego Kreena. — Tak się jednak składa, że ogarnął mnie wyjątkowo błogi nastrój, a to zazwyczaj wyzwala we mnie zdumiewającą hojność. Sto kredytek, szanowny panie. To i tak dwa razy więcej niż wynosi rzeczywista wartość pańskiego zadania.
Kreen pogardliwie wydął wargi.
— Mam nadzieję, że Dax przekaże ci dokładnie to, co myślę o twojej propozycji. Ten plan nie ma najmniejszego sensu! Nie wiem nawet, czy poprzedni administratorzy w ogóle żyją, a jeśli tak, to gdzie mam ich szukać. Nawet gdybym ich jakimś cudem znalazł, mocno wątpię, czy zechcieliby mi zaufać; przecież zjawiłbym się jako twój wysłannik, a każde dziecko na Miłosierdziu wie, że współpracujesz z Mojżeszem. Jeśli wpadłbym w łapy Mojżesza, do końca życia orałbym palcami ziemię i sadził rzepę. Poza tym, gdzie, twoim zdaniem, powinienem wylądować? Co prawda Mojżesz wita zbliżające się statki nagraniem z taśmy, ale na pewno nie zapomniał wystawić uzbrojonych strażników wokół Portu Wiary. Pomyśl tylko, na jakie narażałbym się ryzyko! Naprawdę, tylko perspektywa umorzenia całego długu mogłaby mnie skłonić do tego, żebym poważnie rozważył twoją propozycję. Całego, rozumiesz? Do ostatniej kredytki! — Z zawziętą miną założył ręce. — Proszę, Dax, nie krępuj się. Powiedz mu, że nie żartuję.
Na bladej, pociągłej twarzy Havilanda Tufa nie drgnął żaden mięsień, ale z jego ust wyrwało się słabe westchnienie.
— Doprawdy, jest pan okrutnym człowiekiem. Zaczynam gorzko żałować, że powiedziałem panu o nadzwyczajnych zdolnościach Daxa. Bezwzględnie wytrąca mi pan oręż z ręki i pozbawia jedynego argumentu przetargowego. Cóż, nie pozostaje mi nic innego, jak tylko ustąpić przed uporem i natarczywością. Umowa stoi: dwieście osiemdziesiąt cztery kredytki.
Jaime Kreen uśmiechnął się od ucha do ucha.
— Wreszcie zacząłeś gadać z sensem. Wezmę „Gryfa”.
— Przykro mi, ale to niemożliwe — odparł spokojnie, lecz stanowczo Haviland Tuf. — Poleci pan „Rogiem Obfitości Znakomitych Towarów po Nadzwyczaj Niskich Cenach”, na którym dawno temu zaczynałem kupiecką karierę. To ten pękaty transportowiec, który z pewnością zauważył pan na lądowisku.
— To stare pudło? Nigdy! Będę musiał wylądować w jakiejś głuszy, więc muszę mieć statek, który nie rozpadnie się na kawałki przy pierwszym większym wstrząsie. Biorę „Gryfa” albo jakiś inny prom.
Tuf położył rękę na głowie kocura.
— Dax, zaczynam się poważnie niepokoić o nasze bezpieczeństwo. Przebywamy w ograniczonej przestrzeni z osobnikiem, który wielokrotnie dowiódł, że jest pozbawionym jakichkolwiek skrupułów cynikiem, teraz zaś zdemaskował się ostatecznie jako całkowity kretyn, któremu trzeba cierpliwie wyjaśniać nawet najprostsze, najbardziej oczywiste rzeczy.
— O co ci chodzi, do cholery?
— Szanowny panie, „Gryf” jest promem orbitalnym o konstrukcji charakterystycznej dla tego rodzaju maszyn, pozbawionym napędu gwiezdnego. Gdyby został pan pojmany podczas lądowania, nawet osoba jeszcze mniej inteligentna od pana domyśliłaby się bez trudu, że gdzieś w pobliżu znajduje się znacznie większy statek, ponieważ promy orbitalne służą utrzymywaniu łączności właśnie między dużymi statkami kosmicznymi a planetami i niezmiernie rzadko pojawiają się gdzieś za sprawą czarów, magii bądź innych nadnaturalnych czynników. Dla odmiany „Róg Obfitości Znakomitych Towarów po Nadzwyczaj Niskich Cenach” jest typowym transportowcem wyprodukowanym na Avalonie, wyposażonym w napęd gwiezdny, który umożliwia tej jednostce samodzielne odbywanie nawet bardzo długich podróży. Fakt, że ów napęd od dawna nie działa, nie ma w tej chwili najmniejszego znaczenia. Czy zrozumiał pan, co do niego mówię? Wie pan już, na czym polega różnica między tymi dwoma pojazdami?
— Jasne, ale gwiżdżę sobie na to, bo nie zamierzam dać się złapać. Skoro jednak się upierasz, jestem gotów pójść ci na rękę: wezmę „Róg Obfitości” ale pod warunkiem że dopłacisz mi pięćdziesiąt kredytek.
Tuf nie odpowiedział.
— Pewnie Dax szepnął ci, że zdołasz mnie przetrzymać? — zapytał z przekąsem Jaime. — Otóż mylisz się, kochasiu. Nie uda ci się mnie wykiwać. — Hardo zadarł brodę. — Jestem jak skała. Jestem jak stal. Nie ustąpię nawet o krok.
Haviland Tuf w milczeniu głaskał kota.
— Czekaj sobie, ile chcesz — ciągnął Kreen. — Proszę bardzo. Tym razem się nie ugnę. Ja też mogę zaczekać. Będziemy czekać razem. Nie ustąpię i już. Nigdy. Nigdy, rozumiesz?
Kiedy półtora tygodnia później „Róg Obfitości Znakomitych Towarów po Nadzwyczaj Niskich Cenach” wrócił z Miłosierdzia, na jego pokładzie, oprócz Jaimego Kreena, znajdowało się troje byłych administratorów Miasta Nadziei. Rej Laithor, niemłoda już kobieta o surowej twarzy i stalowoszarych włosach, która dawniej przewodniczyła Radzie, obecnie przechodziła reedukację, ucząc się obsługi kołowrotka. Towarzyszyli jej znacznie młodsza kobieta oraz wysoki mężczyzna, kiedyś chyba bardzo otyły, teraz przypominający wieszak, na który ktoś rzucił wyjątkowo obszerny strój z żółtawej skóry.