— Wspaniale! — zaryczał Mojżesz. — Doskonale! Zjemy twoje żaby! Na pewno okażą się wyśmienite!
— Te żaby wyjdą z rzeki — odparła spokojnie kolumna ognia. — Będą straszliwsze, niż jesteś w stanie sobie wyobrazić.
— W tym ścieku nie zostało nic żywego — odparł Mojżesz. — Kto jak kto, ale ty powinieneś o tym wiedzieć.
Następnie zatrzasnął drzwi i nie wyszedł już, żeby porozmawiać z kolumną ognia.
Strażnicy, których rankiem wysłał nad rzekę, wrócili unurzani we krwi i prawie nieprzytomni ze strachu.
— Tam są potwory! — wyjąkał najbardziej opanowany. — Wstrętne szkarłatne ohydztwa, mniej więcej wielkości palca, ale o dwukrotnie dłuższych nogach. Z daleka wyglądały jak czerwone żaby, ale kiedy podeszliśmy bliżej, okazało się, że mają zęby i że pożerają martwe ryby. Jest ich całe mnóstwo! Danel pochylił się, żeby wziąć jedną do ręki, a ta trzask, ugryzła go w palec, a zaraz potem dosłownie zaroiło się od nich w powietrzu! Skakały tak wysoko, że wyglądało to, jakby latały i gryzły nas, gdzie popadło. Okropność! Jak walczyć z żabą? Ciąć nożem? Walić pałką? Strzelać?
Trząsł się jak galareta.
Wkrótce potem Mojżesz posłał nad rzekę liczniejszy oddział, wyposażony w worki, truciznę i pochodnie, ale również ta ekspedycja zakończyła się klęską. Jej uczestnicy wrócili ogarnięci paniką, niosąc dwóch towarzyszy. Pierwszy, z rozszarpanym gardłem, skonał jeszcze tego samego ranka, drugi zaś około południa. Zabiła go gorączka, która dopadła niemal wszystkich pokąsanych przez żaby.
O zmierzchu została pożarta ostatnia ryba, a żaby zaczęły przemieszczać się w kierunku wiosek. Altruiści kopali rowy, napełniali je wodą lub płonącymi gałęziami, lecz żaby bez trudu przeskakiwały nad przeszkodami. Altruiści walczyli nożami, pałkami i ogniem, a nawet nowoczesną bronią, którą odebrali uciekinierom z miasta, lecz o świcie liczba zabitych wzrosła do sześciu, Mojżesz zaś wraz ze swą świtą musiał ukryć się za zabarykadowanymi drzwiami.
— Nasi ludzie nie mają się gdzie schować — powiedział zaniepokojony Jaime Kreen. — Żaby wedrą się do obozów i wybiją ich do nogi!
— Na pewno nie — odparł spokojnie Haviland Tuf. — Jeśli Rej Laithor zdoła utrzymać spokój w waszych szeregach, nic wam nie grozi. Szkarłatne żaby to w gruncie rzeczy zdeklarowani padlinożercy; atakują stworzenia większe od siebie tylko wtedy, kiedy czują się zagrożone.
Kreen spojrzał z niedowierzaniem na Tufa, a następnie na jego twarzy rozkwitł promienisty uśmiech.
— Pomyśleć, że Mojżesz zabarykadował się przed nimi w swojej chacie! A to pyszne!
— Zaiste — rzekł Haviland Tuf.
Nie sposób było odgadnąć, co chciał przez to powiedzieć, ale uwagi Kreena nie umknął fakt, że Dax, który do tej pory leżał spokojnie na kolanach pana, podniósł się nagle, obnażył kły i zjeżył gęstą sierść.
Tego wieczoru kolumna ognia objawiła się nie człowiekowi zwanemu Mojżeszem, ale uciekinierom z Miasta Nadziei, kulącym się ze strachu w nędznym obozie i obserwującym z niepokojem pochód czerwonych żab.
— Rej Laithor — przemówił dudniący głos — wasi nieprzyjaciele ukryli się w swoich domostwach. Wstań i idź. Weź ludzi za ręce i poprowadź ich z powrotem do miasta. Idźcie powoli, patrzcie pod nogi, nie wykonujcie gwałtownych ruchów. Jeśli zastosujecie się do moich wskazówek, żaby nie uczynią wam krzywdy. Oczyśćcie i odbudujcie Miasto Nadziei, a następnie przygotujcie dla mnie czterdzieści tysięcy kredytek.
Rej Laithor, otoczona młodszymi administratorami, wpatrywała się w płomienie.
— Mojżesz zaatakuje nas zaraz po twoim odlocie. Wykończ go, Tuf. Spuść na niego pozostałe plagi.
Ognista kolumna nie odpowiedziała. Odsunęła się na bok, przez kilka długich minut kołysała się lekko i wibrowała, a potem znikła.
Wkrótce potem mieszkańcy Miasta Nadziei wyruszyli w drogę, pilnie bacząc, gdzie stawiają stopy.
— Uruchomiliśmy generatory — zameldował dwa tygodnie później Jaime Kreen. — Wkrótce miasto znowu będzie funkcjonowało jak przedtem, ale ty wywiązałeś się dopiero z części umowy. Mojżesz i jego ludzie wciąż kryją się w swoich wioskach. Czerwone żaby wyzdychały z braku pożywienia, bo mogły zjadać tylko martwych kompanów, a to dla nich trochę za mało, woda w rzece powoli wraca do normy… Kiedy zaatakujesz ich pchłami? A muchy? Zapomniałeś o muchach, Tuf. Chyba zasłużyli sobie na to, żeby ich trochę poswędziało?
— Proszę wziąć „Gryfa” i sprowadzić tu Mojżesza, nawet wbrew jego woli — polecił Haviland Tuf. — Jeśli pan tego dokona, otrzyma pan sto kredytek.
Jaime Kreen nawet nie starał się ukryć zaskoczenia.
— Mojżesza? A po co ci on? Przecież to nasz wróg! Jeśli zamierzasz się z nim dogadać i podstępnie sprzedać nas w niewolę, to pamiętaj, że…
— Byłbym wdzięczny, gdyby zechciał pan zachować dla siebie te niedorzeczne podejrzenia — przerwał mu Tuf, po czym podrapał Daxa za uchem. — Jak widzisz, wciąż musimy stawiać czoło obelgom i insynuacjom — zwrócił się do kota. — Cóż, widocznie już taki nasz los, że wszędzie traktuje się nas jak potencjalnych złoczyńców. — Ponownie spojrzał na Kreena. — Zamierzam odbyć z nim poważną rozmowę. Proszę uczynić, o co pana poprosiłem.
— Nie jestem już twoim dłużnikiem — przypomniał mu chłopak. — Zostałem na „Arce”, bo uważam, że to mój patriotyczny obowiązek. Powiedz mi, co konkretnie zamierzasz, a wtedy być może spełnię twoją prośbę. Jeśli tego nie zrobisz, będziesz musiał sam się wszystkim zająć.
Haviland Tuf wpatrywał się w niego nieruchomym spojrzeniem.
— Szanowny panie, czy zdaje pan sobie sprawę, ile posiłków spożył pan na „Arce” i ile dzbanów piwa zdążył pan opróżnić od chwili, kiedy uznaliśmy, że nasze rachunki zostały wyrównane? Czy zdaje pan sobie sprawę, ile zużył pan powietrza i jak często korzystał pan z urządzeń sanitarnych mego statku? Zapewne nie, ale niniejszym informuję pana, że ja wiem to wszystko, a nawet jeszcze więcej. Idźmy dalej. Czy uświadamia pan sobie, że standardowa opłata za podróż z K’theddion na Miłosierdzie wynosi około trzystu siedemdziesięciu pięciu kredytek? Ta kwota również może zostać zapisana po stronie pańskich długów. Do tej pory, wiedziony wrodzoną nieśmiałością i łagodnością serca, nie wspominałem o tych wcale nie tak drobnych kwestiach, ale teraz widzę, że popełniłem poważny błąd. Nadeszła chyba pora, żeby go naprawić.
— Nie próbuj mnie zastraszyć — odparł Kreen, wzruszając ramionami. — Jesteśmy kwita, od wiezienia na K’theddion dzieli nas kawał drogi, a wszelkie roszczenia do mojej osoby oparte na tamtejszym prawie, które zgłaszałeś, tutaj nie są warte nawet funta kłaków.
— Prawa obowiązujące na K’theddion i Miłosierdziu interesują mnie tylko o tyle, o ile odpowiadają moim potrzebom — powiedział bardzo cicho i bardzo spokojnie Haviland Tuf. — Tutaj, na „Arce”, ja stanowię prawo. Jeśli uznam za stosowne uczynić pana moim niewolnikiem i gnębić pana do końca pańskich dni, nie pomogą panu ani Rej Laithor, ani Mojżesz, ani pańska odwaga.
Chociaż niski głos Tufa nie brzmiał ani groźnie, ani nawet ostrzegawczo, Jaime Kreen poczuł nagle, że robi mu się potwornie zimno. Bez dalszych dyskusji spełnił prośbę gospodarza.
Co prawda Mojżesz był wysokim postawnym mężczyzną, ale Tuf poinformował Kreena o wieczornych przechadzkach proroka, więc Jaime wraz z trzema towarzyszami zaczaił się w krzakach przy ścieżce i bez trudu obezwładnił ofiarę. Jeden z jego kompanów chciał na miejscu rozprawić się z prorokiem, lecz Kreen stanowczo się temu sprzeciwił. Zanieśli nieprzytomnego Mojżesza na prom i wkrótce potem Jaime Kreen dostarczył proroka Tufowi. Odwrócił się, by odejść, ale właściciel „Arki” podniósł długi biały palec.