Выбрать главу

— Proszę zostać.

Znajdowali się w pomieszczeniu, którego Kreen nigdy do tej pory nie widział. Była to obszerna wysoka sala o śnieżnobiałych ścianach, z przypominającym kształtem podkowę pulpitem pośrodku. Tuf zasiadł w obszernym fotelu za pulpitem, Dax zaś, wyjątkowo ożywiony, zajął miejsce na konsolecie.

Mojżesz nie zdążył jeszcze całkiem dojść do siebie.

— Gdzie jestem?

— Na pokładzie „Arki”, jedynego ocalałego biowojennego okrętu Inżynierskiego Korpusu Ekologicznego. Nazywam się Haviland Tuf i jestem właścicielem oraz dowódcą tej jednostki.

— Twój głos… Skądś go znam!

— Jestem też Bogiem — dodał Tuf.

— Właśnie. — Prorok spróbował wstać, ale Jaime Kreen przemocą posadził go z powrotem w fotelu. Mojżesz głośno zaprotestował, lecz nie ponowił próby. — To ty sprowadziłeś na nas plagi, to ty przemawiałeś do mnie z kolumny ognia, to ty, bezczelny oszuście, podszywałeś się pod Boga!

— Zaiste — odparł Haviland Tuf. — Ma pan rację, ale nie do końca. To pan jest jedynym oszustem w tym towarzystwie. Podszywał się pan pod proroka, udawał pan, że rozporządza nadnaturalnymi zdolnościami. Stosował pan podłe sztuczki oraz usiłował prowadzić prymitywnymi środkami coś w rodzaju wojny biologicznej. Ja, w przeciwieństwie do pana, nikogo nie udaję. Naprawdę jestem Bogiem.

Mojżesz splunął mu pod nogi.

— Jesteś właścicielem statku kosmicznego i mnóstwa maszyn. Przyznaję, że nieźle dawałeś sobie radę z plagami, ale dwie plagi jeszcze z nikogo nie czynią Boga.

— Dwie — powtórzył z namysłem Tuf. — Czyżby wątpił pan w osiem pozostałych?

Długie białe palce z zadziwiającą sprawnością przebiegły po przyciskach. Światło przygasło, a w górze, prawie pod sklepieniem, pojawił się holograficzny obraz Miłosierdzia. Tuf znowu poruszył palcami; hologram rozwiał się, w jego miejscu pojawiły się różnobarwne roztańczone kształty, a kiedy obraz znowu się wyostrzył, ujrzeli z wysoka wioski altruistów w Górach Uczciwej Pracy.

— Proszę wytężyć uwagę — powiedział Haviland Tuf. — To tylko symulacja komputerowa. Nic z tego, co pan zobaczy, nie wydarzyło się naprawdę, choć mogło się wydarzyć. Jestem przekonany, że ten mały pokaz da panu sporo do myślenia.

Nagle znaleźli się w jednej z wiosek i mogli z bliska przyjrzeć się ludziom o wychudzonych twarzach i mętnym wzroku, palącym na stosach martwe żaby. Zaglądali do chałup, gdzie starcy i dzieci toczyli nierówny bój z trawiącą ich gorączką.

— To sytuacja po drugiej pladze, bardzo podobna do tej, która panuje obecnie — wyjaśnił Tuf. — Żaby wyzdychały, nadeszła więc pora pcheł. — Musnął palcem jeden z przycisków. — Oto one.

Pchły zaatakowały ławą. Przez chwilę można było odnieść wrażenie, że ożył kurz pokrywający kamienistą ziemię, zaraz potem zaś pchły były wszędzie. Ludzie drapali się jak szaleni, ku uciesze Jaime Kreena, który zaznał tej wątpliwej przyjemności tuż przed ucieczką na K’theddion, ale uśmiech szybko zniknął z jego twarzy. To nie były zwyczajne pchły. Mieszkańcy wioski płakali z bólu i niemal darli paznokciami opuchniętą, zaczerwienioną skórę. Niektórzy, nie będąc w stanie znieść cierpień, wyli jak zwierzęta i uciekali na oślep, wpadając na drzewa i budynki.

— Muchy — rzekł Haviland Tuf.

Zjawiły się nieprzeliczonymi rojami: boleśnie żądlące, opasłe muchy z Dam Tullian, roznoszące choroby muchy ze Starej Ziemi, czarne i zielone monstra z Guliwera, prawie niewidoczne gołym okiem maleństwa z Koszmaru, które składają jaja w ciałach żywych istot. Opadły chmarą na wsie, pola i lasy, a kiedy ponownie uniosły się w powietrze, zostawiły po sobie smród i zgniliznę.

— Zaraza — rzeki Haviland Tuf.

Patrzyli, jak zwierzęta giną tysiącami. Ogromne nieruchome mięsozwierze hodowane w podziemiach Miasta Nadziei zamieniły się w sterty cuchnącego, rozkładającego się mięsiwa. Padlinę palono na stosach, ale zaraza i tak szybko się rozprzestrzeniała. W krótkim czasie wyginęły wszystkie stada bydła, a niedożywieni ludzie łatwo padali ofiarą nawet pozornie niegroźnych chorób.

— Wrzody — rzekł Haviland Tuf.

Po zwierzętach przyszła kolej na ludzi. Bolesne wrzody wyskakiwały na twarzach, tułowiach i kończynach, rosły i nabrzmiewały, a potem pękały, obficie brocząc ropą zmieszaną z krwią, ale w ich miejscu natychmiast pojawiały się nowe. Cuchnący, poranieni mężczyźni i kobiety rozpaczliwie szukali ratunku, lecz nigdzie nie mogli go znaleźć. Ci, którzy padali na ziemię, już tam zostawali i gnili pospołu z muchami i bydłem, bo nie było komu ich pogrzebać.

— Grad — rzekł Haviland Tuf.

Z nieba runęły bryły lodu wielkości męskiej pięści. Grad padał dzień i noc, noc i dzień, dzień i noc, a potem jeszcze noc i dzień. Razem z nim spływały błyskawice ognia. Ci, co pozostali na zewnątrz, zginęli co do jednego, zgnieceni na miazgę, ale taki sam los spotkał również wielu spośród tych, którzy skryli się w domostwach, sporo dachów bowiem nie wytrzymało bombardowania i zawaliło się, grzebiąc ich pod gruzami. Kiedy wreszcie grad ustał, okazało się, że ocalały tylko nieliczne budynki.

— Szarańcza — rzekł Haviland Tuf.

Była mniej liczna niż muchy, ale znacznie bardziej groźna. Żarłoczne owady wciskały się w każdy zakamarek i zjadały wszystko, co nadawało się do jedzenia, zostawiając po sobie nagą ziemię.

— Ciemność — rzekł Haviland Tuf.

Zjawiła się w postaci gęstego czarnego gazu niesionego wiatrem, czegoś w rodzaju niemal płynnej, rozwleczonej w powietrzu zawiesiny, matowoczarnej, a zarazem czarnolśniącej. Była ciemnością. Była nocą. Była żywa. Tam, gdzie przeszła, ginęło wszelkie życie; usychały nawet trawa, krzewy i drzewa, ziemia zaś zamieniała się w popękane klepisko. Obłok mroku przewyższał rozmiarami połączone chmary much i szarańczy. Osiadł na Górach Uczciwej Pracy, trwał nieruchomo jeden dzień i jedną noc, a potem odpłynął, pozostawiając po sobie szeleszczącą ciszę.

Tuf, ponownie przesunął palcami po klawiszach. Wizja znikła, zapłonęło światło, zalśniły śnieżnobiałe ściany.

— Została dziesiąta plaga — odezwał się Mojżesz cichym, bezbarwnym głosem. — Śmierć pierworodnych.

— Przyznaję, że nie jestem wszechmocny — odparł Haviland Tuf. — Nie potrafię działać z tak wielką precyzją. Pozwolę sobie jednak zwrócić panu uwagę na fakt, że w tej wyimaginowanej rzeczywistości zginęli także pierworodni. Ze wstydem muszę stwierdzić, iż okazałem się mało subtelnym, prostackim bogiem; po to, żeby mieć pewność, że osiągnąłem zamierzony cel, na wszelki wypadek pozabijałem wszystkich.

Blady jak ściana Mojżesz siedział zgarbiony w fotelu, z pochyloną głową. Mimo to wciąż było widać drzemiącą w nim siłę.

— Jesteś tylko człowiekiem… — wyszeptał.

— Człowiekiem — powtórzył Haviland Tuf obojętnym tonem, po czym pogłaskał Daxa po głowie. — Zaiste, urodziłem się człowiekiem i byłem nim przez wiele lat, ale potem znalazłem „Arkę” i przestałem nim być. Dysponuję siłą znacznie większą od tej, jaką ludzie przypisywali większości czczonych przez siebie bogów. Nie spotkałem jeszcze istoty, której nie mógłbym pozbawić życia, nie natrafiłem na planetę, której nie zdołałbym zniszczyć albo całkowicie zmienić według własnego widzimisię. Zaiste, jestem Bogiem, albo przynajmniej Jego bardzo bliskim odpowiednikiem.