Na szczęście dla was, jestem także łagodny, dobroduszny i litościwy, a w dodatku często mi się nudzi, więc gorliwie poszukuję rozrywek. Byliście dla mnie tylko pionkami w grze, której oddawałem się przez kilka tygodni. Początkowo wydawała się interesująca, szybko jednak mi się znudziła. Już po dwóch pańskich ruchach, to znaczy po dwóch plagach, przekonałem się, że nie jest pan poważnym przeciwnikiem i że niczym nie zdoła mnie pan zaskoczyć. Osiągnąłem cel, to znaczy umożliwiłem mieszkańcom Miasta Nadziei powrót do ich domów; reszta byłaby tylko pozbawionym znaczenia rytuałem, więc postanowiłem wcześniej skończyć zabawę.
Idź, Mojżeszu, i nie grzesz więcej. Nie mam ci nic więcej do powiedzenia.
Pana natomiast, Jaime Kreen, uprzedzam, by nie dopuścił pan do tego, żeby Miłosierdzianie mścili się na niedawnych prześladowcach. Zwyciężyliście i to powinno wam wystarczyć. Zapewniam was, że już niedługo styl życia, który tamci usiłowali propagować, a także ich kultura i religia, odejdą w zapomnienie.
Nie zapominajcie natomiast, kim jestem, oraz że Dax potrafi czytać w waszych myślach. Gdybym kiedyś ponownie odwiedził te okolice i przekonał się, że postąpiliście wbrew moim zaleceniom, obrazy, które przed chwilą pan oglądał, staną się rzeczywistością. Ześlę na waszą planetkę okrutne plagi i zamienię ją w jałową, bezludną pustynię.
Jaime Kreen odwiózł Mojżesza na Miłosierdzie, po czym, zgodnie z poleceniami wydanymi przez Tufa, odebrał od Rej Laithor czterdzieści tysięcy kredytek i przywiózł je na „Arkę”. Haviland Tuf, z Daxem w ramionach, czekał na niego na lądowisku. Kiedy przyjmował zapłatę, na jego pociągłej bladej twarzy nie drgnął ani jeden mięsień.
— Przemyślałem sobie to wszystko — powiedział Jaime Kreen. — Blefujesz, Tuf. Nie jesteś żadnym bogiem. Pokazałeś nam komputerowe symulacje, ale to jeszcze nie oznacza, że potrafiłbyś wprowadzić w życie swoje groźby. Umiesz tylko odpowiednio zaprogramować komputer, nic więcej.
— Zaiste — odparł Haviland Tuf.
— Tak, zaiste! — Chłopak mówił z narastającym zapałem. — Napędziłeś strachu Mojżeszowi, ale ja nie dałem się nabrać. Zdradził cię grad, cwaniaku! Bakterie, pasożyty, wirusy… Proszę bardzo, biowojenna technologia poradzi sobie z tym wszystkim, a może nawet z półpłynną ciemnością, choć wydaje mi się, że to tylko twój wymysł. Z gradem sprawa ma się zupełnie inaczej. Grad to zjawisko meteorologiczne, nie ma nic wspólnego z biologią ani ekologią. Zagalopowałeś się, Tuf, ale nie mam ci tego za złe, bo w ten sposób jeszcze bardziej zgnoiłeś Mojżesza.
— Zaiste — powtórzył Tuf. — Powinienem był zastanowić się dwa razy, zanim podjąłem próbę oszukania człowieka tak inteligentnego i przenikliwego jak pan. Bezlitośnie obnażył pan moje nędzne knowania.
Jaime Kreen uśmiechnął się z zadowoleniem.
— Należy mi się jeszcze sto kredytek za dostarczenie Mojżesza — przypomniał.
— Szanowny panie, nigdy nie zapominam o swoich zobowiązaniach — odparł z godnością Haviland Tuf. — Otworzył szkatułkę, którą Kreen przywiózł z Miłosierdzia, i odliczył sto kredytek. — Pasażerska śluza powietrzna znajduje się w sekcji dziewiątej, za drzwiami opatrzonymi tabliczką z napisem Kontrola Klimatyczna.
Jaime Kreen spojrzał na niego podejrzliwie.
— Śluza powietrzna? Co masz na myśli?
— To chyba oczywiste. Mam na myśli urządzenie, dzięki któremu opuści pan pokład „Arki”, nie zabierając ze sobą ani grama cennego powietrza. Ponieważ nie dysponuje pan promem orbitalnym, nie widzę powodu, żeby miał pan korzystać z większej śluzy.
Chłopak z trudem przełknął ślinę.
— Chcesz… Chcesz wyrzucić mnie w przestrzeń? — wykrztusił niedowierzaniem.
— Cóż za niefortunne sformułowanie — powiedział Tuf beznamiętnym tonem. — Nie wiem, jak panu, ale mnie nasuwa ono mało przyjemne skojarzenia. Chyba zdaje pan sobie sprawę, że nie mogę zatrzymać pana na pokładzie „Arki”, gdyby zaś chciał pan skorzystać z któregoś z moich promów, kto przyprowadziłby mi go z powrotem? Wybaczy pan, ale nie zamierzam pozbywać się cennego sprzętu, nawet jeśli w grę wchodzi pańska wygoda. Kreen trochę się uspokoił.
— Przecież to proste: Odwieziesz mnie „Gryfem” do Portu Wiary, potem wrócisz na „Arkę”.
Haviland Tuf w zamyśleniu głaskał Daxa.
— Interesująca koncepcja — przyznał wreszcie. — Myślę, że można by wprowadzić ją w życie. Dostrzegam tylko jeden problem: taka nadprogramowa podróż oznacza dla mnie dodatkową stratę czasu, nie wspominając już o niewygodach. Czy nie uważa pan, że powinien mi to jakoś wynagrodzić?
Jaime Kreen długo wpatrywał się w nieruchomą twarz Havilanda Tufa, po czym westchnął ciężko i oddał mu sto kredytek.
MANNA Z NIEBA
Armada sunęła skrajem układu słonecznego z dostojnym wdziękiem polującego tygrysa, bezgłośnie przemierzając atłasową czerń kosmosu, i z każdą chwilą coraz bardziej zbliżała się do „Arki”.
Haviland Tuf siedział przed głównym pulpitem sterowniczym, obserwując rozliczne wskaźniki i monitory. Kiedy było trzeba, wykonywał oszczędne, prawie niezauważalne ruchy głową. Mknąca mu na spotkanie flotylla wyglądała bardzo groźnie. Do tej pory instrumenty zarejestrowały obecność czternastu dużych jednostek oraz całego mrowia mniejszych. Skrajne pozycje w szyku zajmowało dziewięć pękatych, srebrno-białych lewiatanów najeżonych nieznaną bronią, między nimi ustawiły się cztery długie krążowniki o czarnych kadłubach drżących od nagromadzonej w nich energii, a w samym środku formacji znajdował się gigantyczny, przypominający kształtem spodek okręt flagowy o średnicy równo sześciu kilometrów. Był to największy statek kosmiczny, jaki Haviland Tuf spotkał od chwili, kiedy przed ponad dziesięciu laty po raz pierwszy ujrzał opuszczoną „Arkę”. Wokół wielkiego spodka, niczym rój rozwścieczonych owadów, uwijały się dziesiątki niszczycieli.
Blada, pociągła twarz Tufa była pozbawiona jakiegokolwiek wyrazu, ale spoczywający w jego objęciach Dax zamruczał niespokojnie.
Zamigotała lampka, informując o tym, że ktoś próbuje nawiązać łączność z „Arką”. Haviland Tuf mrugnął dwa razy, a następnie powoli wyciągnął rękę i włączył odbiornik.
Oczekiwał, że w chwilę potem na ekranie pojawi się czyjaś twarz, ale spotkało go rozczarowanie, gdyż ujrzał przed sobą jedynie zwierciadlany hełm skafandra bojowego i opuszczony wizjer z czarnej plastostali. Hełm był ozdobiony stylizowanym emblematem przedstawiającym planetę S’uthlam. Dwa szerokopasmowe czujniki jarzyły się za wizjerem niczym krwistoczerwone, rozpalone oczy. Ich widok przywiódł Tufowi na myśl pewnego niezbyt sympatycznego człowieka, z którym miał kiedyś do czynienia.
— Doprawdy, przywdziewanie kompletnego stroju ceremonialnego było całkowicie niepotrzebne — powiedział spokojnie. — Także obecność tak licznej i świetnej eskorty przyjemnie łechce moją próżność, ale nie ulega żadnej wątpliwości, iż znacznie mniejsza i skromniejsza flotylla powitalna byłaby całkowicie wystarczająca. Ta, którą widzę, budzi swymi rozmiarami ogromny szacunek, do tego stopnia nawet, że ktoś mniej ufny ode mnie mógłby łatwo nabrać podejrzeń, iż jest to raczej demonstracja siły, mająca na celu nie tyle uhonorowanie, co raczej zastraszenie utrudzonego wędrowca.
— Jestem komandor Wald Ober, dowódca Siódmego Skrzydła Flotylli Planetarnej S’uthlam — oznajmiła zakuta w skafander postać głębokim, lekko zniekształconym głosem.
— Dowódca Siódmego Skrzydła… — powtórzył Tuf. — Zaiste. Oświadczenie to każe się domyślać istnienia jeszcze co najmniej sześciu równie groźnych zespołów. Wygląda na to, że od mojego poprzedniego pobytu siły zbrojne S’uthlam zostały znacznie rozbudowane.