– Boże – westchnęła Ellen. – Boże, dlaczego ja? Co uczyniłam, że zasłużyłam na coś takiego?
Wielkie, zielone, nieludzkie ślepia jej potomka przyglądały się jej posępnie. Ellen miała ochotę odwrócić się od TEGO plecami. Chciała wybiec z przyczepy, w szalejącą burzę i nieprzenikniony mrok, wyrwać się z tego koszmaru i z nadzieją powitać nadejście nowego dnia. Zniekształcone nozdrza stworzenia wydymały się jak chrapy wilka czy psa. Ellen słyszała, jak mała istota węszy zapamiętale, jakby usiłowała rozróżnić jej zapach spośród wielu innych woni unoszących się wewnątrz przyczepy.
ZABIJ TO!
Biblia mówi – NIE ZABIJAJ. Morderstwo jest grzechem. Jeżeli udusi dziecko, trafi do piekła. W jej głowie pojawiła się seria okrutnych obrazów, piekielnych wizji, jakie matka kreśliła jej podczas tysięcy wykładów na temat potwornych konsekwencji grzechu: uśmiechnięte demony wyrywające kawałki tkanek z ciał żywych, krzyczących kobiet, ich skórzaste czarne wargi śliskie od ludzkiej krwi; rozpalone do białości płomienie pożerające ciała grzeszników, blade robaki żerujące na wciąż jeszcze przytomnych umarłych, cierpiący przeraźliwe katusze ludzie, wijący się z bólu, zagrzebani w niemożliwym do opisania, straszliwym brudzie. Ellen nie czuła się teraz katoliczką, ale z całą pewnością pozostała nią w głębi serca. Całe lata codziennego uczęszczania na mszę i wieczornych modlitw, wysłuchiwanie przez nie kończące się dziewiętnaście lat szalonych kazań Giny, ciągłe strofowania i rady, których nie wolno było lekceważyć i o których stale należało pamiętać. Ellen nadal z całego serca wierzyła w Boga, w niebo i piekło. Ostrzeżenia zawarte w Piśmie Świętym w dalszym ciągu były dla niej ważne. NIE ZABIJAJ.
Ale przecież jest oczywiste, skonstatowała, że to prawo nie dotyczy zwierząt. Wolno zabijać zwierzęta, to nie jest śmiertelny grzech. A ta istota w kołysce to nic innego jak zwierzę, bestia, monstrum. To nie był człowiek. A więc gdyby je zabiła, czyn ten nie przypieczętowałby losu jej nieśmiertelnej duszy. Z drugiej strony skąd mogła mieć pewność, że to COŚ nie było człowiekiem? Urodziło się z mężczyzny i kobiety. Nie ma innego bardziej fundamentalnego kryterium człowieczeństwa. Dziecko było mutantem, ale ludzkim mutantem. Jej dylemat wydawał się nie do rozwiązania. Mała, śniada istotka w kołysce uniosła jedną rączkę w stronę Ellen. Właściwie to nie była ręka. To był szpon. Długie, kościste palce wydawały się zbyt duże jak na sześciotygodniowe niemowlę, choć dziecko było całkiem spore. Dłoń przypominała łapę zwierzęcia, nieproporcjonalnie wielką w porównaniu z resztą ciała. Wierzchy obu dłoni porośnięte były gęstym, ciemnym futrem zmieniającym się u podstawy palców w krótką, ostrą szczecinę. Bursztynowe światło odbijało się od ostrych krawędzi trójkątnych, zaostrzonych paznokci. Dziecko cięło rękoma powietrze, ale nie było w stanie pochwycić Ellen.
Nie potrafiła zrozumieć, jak mogła urodzić coś takiego. Jakim cudem ten stwór mógł w ogóle istnieć? Wiedziała o istnieniu rozmaitych dziwolągów. Kilka z nich pracowało w gabinecie osobliwości w wesołym miasteczku. Wyglądali okropnie, ale nie tak jak to COŚ. Żaden z nich nie był tak dziwny jak ten stwór, który wylągł się z jej łona. Dlaczego tak się stało? Dlaczego? Zabicie tego dziecka będzie aktem miłosierdzia. Przecież ono i tak nigdy nie będzie w stanie prowadzić normalnego życia. Zawsze będzie potworem, obiektem drwin i szyderstwa. Jego życie zmieni się w pasmo goryczy, smutku, bólu i samotności. Nie dane mu będą nawet najprostsze i najbardziej podstawowe przyjemności, nie mówiąc już o najmniejszej choćby odrobinie szczęścia.
A gdyby została zmuszona przez resztę życia opiekować się tym stworzeniem, ona również nie zaznałaby szczęścia. Perspektywa wychowywania tego groteskowego dziecka przepełniała ją rozpaczą. Zamordowanie go będzie aktem miłosierdzia tak dla niej, jak i dla tego żałosnego, choć przerażającego mutanta, który teraz łypał na nią z kołyski.
Ale kościół rzymskokatolicki nie zezwala na zabójstwo „z miłosierdzia". Nawet najszczytniejsze motywacje nie uchronią jej przed piekłem. A ona doskonale wiedziała, że jej motywacje nie były czyste; chęć pozbycia się tego brzemienia wynikała poniekąd ze zwykłego egoizmu.
Stwór w dalszym ciągu się jej przyglądał, a ona nieodmiennie miała wrażenie, że nie tyle patrzy NA NIĄ, co raczej NA WSKROŚ niej, wdzierając się w głąb jej umysłu i duszy. To WIEDZIAŁO, o czym myślała, i nienawidziło jej za to.
Jego blady, cętkowany język przesunął się powoli po ciemnych, bardzo ciemnych wargach. Stwór syknął na nią złowrogo.
Czy ta istota była człowiekiem, czy też nie, Ellen czuła, że to COŚ jest złe. Nie było tylko zdeformowanym dzieckiem, ale czymś innym. Gorszym. Czymś więcej, a zarazem czymś mniej aniżeli człowiek. Zło. Czuła prawdziwość tych słów całym ciałem i sercem.
A może jestem nienormalna? – zastanawiała się. Nie. Nie mogła sobie pozwolić na zwątpienie. Nie była wariatką. Można było powiedzieć o niej wiele – że była przygnębiona, przybita, zrozpaczona, przerażona, zastraszona, zakłopotana. Nie była jednak szalona. Czuła zło emanujące z dziecka i jeżeli o to chodziło, jej percepcja działała idealnie.
ZABIJ TO.
Niemowlę krzyknęło. Jego chrapliwy, pełen napięcia głos uraził nerwy Ellen. Skrzywiła się. Niesione wiatrem strugi deszczu zadudniły w dach przyczepy. Rozległ się grzmot.
Dziecko wiło się, miotało i usiłowało odrzucić na bok cienki koc, którym było przykryte. Chwytając kościstymi dłońmi brzegi kołyski, wczepiło się w nie szponami, wyprężyło całe ciało, pochyliło się do przodu i usiadło.
Ellen wstrzymała oddech. Niemowlę było zbyt małe, aby móc podnieść się i usiąść.
TO syknęło na nią.
Stwór rósł z przerażającą szybkością, był stale głodny i pochłaniał dwa razy tyle co normalne dziecko w jego wieku. Z tygodnia na tydzień zauważała w nim zdumiewające zmiany. Z zadziwiającą, niepokojącą szybkością uczył się wykorzystywać swoje ciało. Niedługo będzie umiał raczkować, a potem chodzić. I co wtedy? Jak duży i szybki będzie, zanim zupełnie straci nad nim kontrolę? Usta miała wyschnięte i czuła w nich kwaśny smak. Usiłowała je zwilżyć, ale zabrakło jej śliny.
Strużka zimnego potu spłynęła jej od linii włosów do kącika oka. Mrugnięciem powieki pozbyła się słonego płynu. Gdyby mogła umieścić dziecko w zakładzie, gdzie było jego miejsce, nie musiałaby go zabijać. Tylko że Conrad nigdy nie zgodziłby się na oddanie chłopca. Nie czuł wobec niego odrazy ani się go nie bał. Prawdę mówiąc zdawał się cieszyć nim bardziej niż normalnym, zdrowym dzieckiem. Chlubił się, że jest ojcem, zaś dla Ellen jego duma była oznaką szaleństwa. Nawet gdyby doprowadziła do zamknięcia dziecka w zakładzie, to rozwiązanie nie byłoby ostateczne. Zło nie przestanie istnieć. Wiedziała, że dziecko było złe, nie miała co do tego wątpliwości i czuła się odpowiedzialna za sprowadzenie tej istoty na świat. Nie mogła ot tak, po prostu odwrócić się plecami i odejść, pozwalając by ktoś inny załatwił tę sprawę za nią. A jeżeli TO, dorósłszy, kogoś zabije? Czy odpowiedzialność za ową śmierć nie spadnie również na jej barki? Powietrze wpadające przez otwarte okno było chłodniejsze niż przed deszczem. Chłodny podmuch musnął odsłonięty kark Ellen.
Dziecko zaczęło próby wydostania się z kołyski. Ellen, wzmocniona burbonem, wykrzesała z siebie resztki sił; szczękając zębami, z palcami drżącymi jak u alkoholika w czasie delirium powoli chwyciła dziecko. Nie. Nie dziecko. COŚ. Nie mogła o TYM myśleć jak o dziecku. Nie mogła sobie pozwolić na żadne sentymenty. Musi działać. Musi być zimna, twarda, nieugięta, nieubłagana, bezwzględna. Zamierzała unieść odrażającą kreaturę, wyjąć poduszkę w satynowej powłoczce spod jej głowy, a potem udusić ją tą samą poduszką.