Выбрать главу

Prąd znów włączono, a gdy nieoczekiwanie rozbłysło światło, Ellen mimowolnie krzyknęła. Pod nią leżała na plecach istota-dziecko. Krew wciąż jeszcze płynęła mu z nozdrzy i ust, a błyszczące, przekrwione oczy patrzyły w górę. Na nią. Ale już jej nie widziały. Oglądały inny świat, czeluść piekielną, do której odeszła jego dusza – naturalnie jeśli to COŚ w ogóle ją miało. Na podłodze było sporo krwi. Większość nie pochodziła z żył Ellen.

Puściła dziecko – potworka.

Nie ożyło w czarodziejski sposób, czego się w gruncie rzeczy spodziewała. Nie zaatakowało. Wyglądało jak wielki, rozgnieciony robak. Odczołgała się od trupa, nie spuszczając go ani na chwilę z oka, nie była bowiem w pełni przekonana, że nie żyje. Na razie nie miała dość sił, aby wstać. Podpełzła do pobliskiej ściany i usiadła, opierając się o nią plecami. Nocne powietrze przesycone było miedzianym odorem krwi, wonią jej potu i ozonem burzy. Stopniowo ciężki, przyspieszony oddech Ellen zmienił się w łagodną rytmiczną kołysankę wdechu, wydechu, wdechu…

W miarę jak jej rytm serca z wolna wracał do normy, a strach znikał, zaczęła uświadamiać sobie obecność bólu. Ognisk cierpienia było wiele. Bolały ją wszystkie stawy i mięśnie, nadwyrężone wskutek mocowania się z dzieckiem. Jej lewy kciuk, pozbawiony paznokcia, ociekał krwią; obnażone ciało paliło jak zżerane kwasem. Zdarte do żywego, pocięte palce paliły żywym ogniem, a rozpłatane wnętrze prawej dłoni pulsowało tępym bólem. Oba przedramiona miała pokryte głębokimi krwawiącymi bruzdami, śladami szponów potworka. Na obu jej ramionach widniało pięć paskudnych, ociekających krwią nakłuć.

Zaczęła płakać. Nie tylko z powodu fizycznego bólu. Płakała z powodu dojmującej udręki, stresu i strachu. Łzami była w stanie choć trochę ukoić stargane nerwy i zmyć część brzemienia winy, jakie spoczywało na jej barkach.

JESTEM MORDERCZYNIĄ.

NIE. TO BYŁO TYLKO ZWIERZĘ.

TO BYŁO MOJE DZIECKO.

NIE DZIECKO. COŚ. KLĄTWA.

Wciąż jeszcze kłóciła się ze sobą, usiłując znaleźć jakieś racjonalne usprawiedliwienie, które pozwoliłoby jej żyć ze świadomością tego, co uczyniła, kiedy drzwi przyczepy otwarły się na oścież i do środka wszedł Conrad oświetlony stroboskopowym blaskiem błyskawic. Miał na sobie plastikowy, ociekający deszczem płaszcz; jego czarne włosy były pozlepiane w strąki, kilka kosmyków przylegało do szerokiego czoła. Omiatany podmuchem wiatru, jak wielki pies okrążył pomieszczenie, z zaciekawieniem obwąchując wszystko.

Ellen ponownie poczuła nieopanowaną, chwytającą za gardło zgrozę.

Conrad zatrzasnął drzwi. Obracając się ujrzał ją siedzącą na podłodze, plecami do ściany, w podartej bluzce, z okrwawionymi ramionami i dłońmi. Chciała wyjaśnić, dlaczego zabiła dziecko, ale nie była w stanie wydobyć z siebie głosu. Jej usta poruszyły się, ale wypłynął spomiędzy nich jedynie ochrypły, przerażony charkot.

Przenikliwe niebieskie oczy Conrada przez chwilę przepełniało zakłopotanie. Naraz jego spojrzenie przeniosło się z Ellen na okrwawione, skulone dziecko leżące o kilka stóp od niej na podłodze. Jego potężne dłonie zacisnęły się w wielkie, twarde pięści.

– Nie – rzekł półgłosem, z niedowierzaniem. – Nie… nie… nie… Podszedł wolno do małego trupka. Ellen uniosła wzrok i spojrzała na niego z narastającym lękiem. Conrad, oszołomiony, przykląkł przy martwym stworzeniu i przyglądał mu się przez chwilę, która zdawała się wiecznością. Nagle łzy pociekły mu po policzkach. Ellen nigdy dotąd nie widziała go płaczącego. W końcu uniósł bezwładne ciało i przytulił do piersi. Jasna krew dziecka-potworka skapnęła na plastikowy płaszcz.

– Moje dziecko, moje małe dziecko, mój kochany mały chłopiec – wyszeptał melodyjnie Conrad. – Mój chłopczyk… mój syn… co się z tobą stało? Co ona ci zrobiła? Co ona zrobiła?

Narastający w Ellen strach dodał jej nowych sił, aczkolwiek niezbyt wiele. Podpierając się jedną ręką o ścianę, podniosła się powoli. Nogi jej drżały, kolana miała tak miękkie, jakby miały ugiąć się pod nią przy pierwszym kroku.

Conrad usłyszał, że się poruszyła. Spojrzał na nią.

– Ja… ja… musiałam to zrobić – rzuciła drżąco. Jego niebieskie oczy były zimne.

– TO mnie zaatakowało – stwierdziła.

Conrad położył trupka na podłodze. Zrobił to delikatnie i z czułością. Wobec mnie nie będzie równie delikatny, pomyślała Ellen.

– Proszę, Conrad. Proszę, zrozum. Podniósł się i podszedł do niej. Miała ochotę uciec, ale nie mogła.

– Zabiłaś Victora – rzucił ostro Conrad.

Nadał dziecku-potworkowi imię – Victor Martin Straker, co Ellen wydało się absurdalne. Bardziej niż absurdalne. Niebezpieczne. Gdybyś zaczął zwracać się do tego po imieniu, mógłbyś zacząć myśleć o tym jak o ludzkim dziecku. A to nie był człowiek. TO NIE BYŁ CZŁOWIEK, do cholery! To było zło. Czart. Gdy znajdowałeś się w pobliżu niego, musiałeś być stale czujny. Sentymenty czyniły cię bezbronnym i słabym. Nie chciała nazywać tego Victorem. Wzbraniała się również przed przyznaniem wobec samej siebie, że TO miało płeć.

To nie był mały chłopiec. To było małe ZWIERZĘ.

– Dlaczego? Dlaczego zabiłaś mojego Victora?

– TO mnie zaatakowało – powtórzyła.

– Kłamiesz.

– Tak było!

– Kłamliwa suka.

– Spójrz na mnie! – Uniosła do góry krwawiące ręce. – Spójrz, co mi zrobiło!

Smutek na twarzy Conrada ustąpił miejsca grymasowi najczarniejszej nienawiści.

– Próbowałaś go zabić, a on tylko się bronił.

– Nie. To było okropne. Straszne. TO drapało mnie pazurami. Próbowało rozszarpać mi gardło. Usiłowało…

– Zamknij się – rzucił przez zaciśnięte zęby.

– Conradzie, wiesz dobrze, że TO było brutalne. Ciebie też nieraz podrapało. Jeżeli spojrzysz prawdzie w oczy, zajrzysz w głąb własnego serca, z pewnością przyznasz mi rację. Nie stworzyliśmy dziecka. Stworzyliśmy POTWORA. COŚ. I to było złe. Było wcieleniem diabła, Conradzie. To…

– Mówiłem już, żebyś zamknęła ten swój pieprzony pysk, parszywa dziwko. Dygotał z wściekłości. Jego wargi pokryły się plamkami białawej piany. Ellen skuliła się.

– Wezwiesz policję?

– Wiesz, że my, z wesołego miasteczka, nigdy nie uciekamy się do pomocy glin. Sami załatwiamy własne problemy. Doskonale potrafię załatwić sprawy z taką szumowiną jak ty.

Zamierzał ją zabić. Była o tym przekonana.

– Zaczekaj, posłuchaj, pozwól mi wyjaśnić. Jakie TO miało mieć życie? -rzuciła z rozpaczą w głosie.

Conrad spojrzał na nią. Jego oczy przepełniał lodowaty gniew… i szaleństwo. Przeszył ją chłodnym spojrzeniem i nieomal poczuła, jak wskutek jakiejś powolnej, bezszelestnej, ledwie wyczuwalnej, lecz piekielnie niszczącej eksplozji całe jej ciało przeszywają odłamki lodu. To nie były oczy normalnego człowieka.

Zadrżała.

– Miałoby okropne, ponure życie. Byłoby dziwolągiem, wyszydzanym, odrzucanym i pogardzanym. Nie potrafiłoby cieszyć się najzwyklejszymi przyjemnościami. Nie zrobiłam nic złego. Po prostu wybawiłam tę żałosną istotę od czekających j ą nieszczęść i trosk. To wszystko. Uchroniłam je przed latami samotności i…

Conrad spoliczkował ją. Mocno.

Rozejrzała się gorączkowo w prawo i w lewo, nie dostrzegając żadnej możliwości ucieczki. Ostre, wyraziste rysy Conrada nie wyglądały już na arystokratyczne; jego twarz była przerażająca, sroga, a rzeźbiona przez cienie przypominała złowrogi, dziki pysk wilka.

Podszedł bliżej i ponownie uderzył ją w twarz. Potem użył pięści, trafiając raz, drugi i trzeci w brzuch i w żebra. Była zbyt słaba, zbyt wyczerpana, by stawić mu opór. Osunęła się nieuchronnie ku podłodze i, jak przypuszczała, ku niechybnej śmierci.