ŚWIĘTA MARIO, MATKO BOSKA!
Conrad uniósł ją w górę jedną ręką i w dalszym ciągu policzkował, klnąc przy każdym uderzeniu. Ellen straciła już rachubę otrzymanych uderzeń i nie była w stanie odróżnić kolejnych fal bólu od tych, które odczuwała dotychczas. Wreszcie zemdlała.
Po jakimś czasie powróciła z mrocznego miejsca, gdzie gardłowe głosy wygrażały jej w dziwnych językach. Otworzyła oczy i przez chwilę nie wiedziała, gdzie się znajduje.
I wtem ujrzała małe, upiorne zwłoki leżące o kilka stóp od niej, na podłodze. Zdeformowane oblicze, zastygłe na zawsze w upiornym, złowieszczym grymasie, było odwrócone w jej stronę.
Krople deszczu bębniły w zaokrąglony dach przyczepy.
Ellen uniosła się z podłogi. Usiadła. Czuła się okropnie, jakby miała poobijane wszystkie wnętrzności.
Conrad stał przy łóżku i wrzucał ubranie do jej walizki.
Nie zabił jej. Dlaczego? Zamierzał zatłuc ją na śmierć, była o tym przekonana. Dlaczego zmienił zdanie?
Z jękiem podniosła się na kolana. Poczuła krew, kilka zębów miała obluzowanych. Z ogromnym wysiłkiem wstała i wyprostowała się.
Conrad zatrzasnął walizki, przeszedł z nimi obok Ellen, otworzył drzwi przyczepy i wyrzucił bagaże na zewnątrz. Jej torebka leżała na kuchennej ladzie; cisnął ją w ślad za walizkami. Odwrócił się do niej.
– Teraz ty. Wypieprzaj stąd i nigdy nie wracaj.
Nie wierzyła, że pozwoli jej żyć. To musiała być jakaś sztuczka. Teraz mówił podniesionym głosem:
– Wynoś się stąd, kurwo! Ruszaj w drogę! Natychmiast! Chwiejnie, jak źrebak stawiający pierwsze kroki, Ellen minęła Conrada.
Była spięta, spodziewała się kolejnego ataku, ale nie podniósł na nią ręki.
Kiedy dotarła do drzwi, gdzie niesiony wiatrem deszcz chłostał próg, Conrad powiedział:
– Jeszcze jedno.
Odwróciła się do niego, unosząc rękę, by osłonić się przed nieuchronnym w jej mniemaniu ciosem.
On jednak nie zamierzał jej uderzyć. Był nadal wściekły, ale już w pełni nad sobą panował.
– Pewnego dnia, w zwykłym świecie, poślubisz jakiegoś mężczyznę. Będziesz miała następne dziecko. Może dwoje albo troje.
W jego złowieszczym głosie kryła się groźba, ale była zbyt oszołomiona, by zrozumieć, co sugerował. Czekała, aż powie coś więcej. Jego wąskie, bezkrwiste wargi rozchyliły się z wolna w lodowatym uśmiechu.
– Kiedy znowu będziesz miała dzieci, kiedy zechcesz mieć dzieci, które będziesz hołubić i kochać, przyjdę i odbiorę ci je. Obojętne dokąd się udasz, obojętne jak daleko i ile razy zmienisz nazwisko. Odnajdę cię. Przysięgam, że cię znajdę. Odnajdę cię, a potem odbiorę ci dzieci, tak jak ty odebrałaś mi syna.
Zabije je.
– Jesteś szalony – powiedziała.
Jego uśmiech wyglądał jak szeroki, pozbawiony wesołości grymas kościotrupa.
– Nie ma takiego miejsca, w którym mogłabyś się ukryć. Nigdzie, na całym świecie nie znajdziesz dla siebie spokojnej przystani. Żaden zakątek świata nie będzie dla ciebie bezpiecznym miejscem. Dopóki żyjesz, będziesz musiała stale oglądać się przez ramię. A teraz spadaj, dziwko. Wynoś się, zanim mimo wszystko zdecyduję się rozwalić ci łeb.
Ruszył w jej stronę.
Ellen szybko minęła drzwi i zeszła po dwóch metalowych schodkach w ciemność. Przyczepa stała na niewielkiej polance, otoczonej drzewami, ale w górze nie było gałęzi, które mogłyby zatrzymać siekące strugi deszczu. W kilka sekund Ellen była przemoczona do suchej nitki. Przez chwilę w otwartych drzwiach widać było sylwetkę Conrada skąpaną w bursztynowym świetle płynącym z wnętrza przyczepy. Przyglądał się jej. W końcu gwałtownie zatrzasnął drzwi.
Otaczały ją zewsząd drzewa kołysane podmuchami wiatru. Liście wydawały dźwięk kojarzący się z szarpaną bezlitośnie i ciskaną precz nadzieją. Wreszcie Ellen podniosła swoją torebkę i ubłocone walizki.
Przeszła przez parking dla pojazdów wesołego miasteczka, mijając inne przyczepy, ciężarówki i samochody, a pod natarczywymi palcami ulewy każdy z wozów wydawał drobne, ulotne nutki, składające się na symfonię burzy. W niektórych przyczepach miała przyjaciół. Lubiła większość pracowników lunaparku, których poznała, i wiedziała, że wielu z nich również darzyło ją sympatią. Kiedy tak brnęła przez błoto, spoglądała tęsknie w stronę oświetlonych okien, ale mimo to nie zatrzymała się. Nie była pewna, jak jej przyjaciele zareagowaliby na wiadomość, że właśnie zabiła Victora Marina Strakera. Pracownicy lunaparku byli przeważnie wyrzutkami, ludźmi, którzy nie pasowali nigdzie indziej; gorliwie chronili swoich, a wszystkich innych uważali za frajerów, których w ten czy inny sposób należy oszwabić. Silna więź, jaka ich łączyła, mogła sięgać nawet owego dziecka-potworka. Co więcej, istniało spore prawdopodobieństwo, że opowiedzą się raczej po stronie Conrada niż jej; już rodzice Strakera pracowali w lunaparku, podczas gdy ona rozpoczęła wędrowne życie w wesołym miasteczku zaledwie przed czternastoma miesiącami.
Maszerowała przed siebie.
Wyszła z gąszczu i znalazła się na głównym placu lunaparku. Teraz, kiedy była nie osłonięta, strugi deszczu siekły ją z jeszcze większą zaciętością niż między drzewami; grube krople rozpryskiwały się na ziemi, w żwirowych alejkach i spłachetkach trocin rozsypanych wokoło. Wesołe miasteczko spało. Paliło się tylko kilka lamp; kołysały się na szarpanych wiatrem przewodach tworząc amorficzne, tańczące cienie. Wszystkie ślady ludzi zniknęły, zatarte przez fatalną pogodę. Lunapark był opustoszały. Ellen zobaczyła jedynie dwóch karłów w żółtych olejówkach; przemknęły między milczącą karuzelą i „Młotem", a potem obok jaskrawo udekorowanego salonu tańca erotycznego, spoglądając na Ellen; ich oczy, w cieniu naciągniętych głęboko kapturów, wydawały się jasne niczym księżyce i pytające.
Ruszyła w stronę frontowej bramy. Kilkakrotnie obejrzała się za siebie w obawie, że Conrad mimo wszystko zmieni zdanie i ruszy za nią w pogoń.
Ściany namiotów wydymały się i pływały, targane wiatrem, który bezlitośnie szarpał liny przymocowane do kołków.
Pośród strug zacinającego deszczu, przeplatanych wąskimi pasmami mgły, widać było mroczne koło Diabelskiego Młyna, unoszące się niczym osobliwy, tajemniczy prehistoryczny szkielet; jego znajome kontury w nocy i we mgle wydawały się zniekształcone i jakby zamazane. Minęła również Tunel Strachu. Był on własnością i chlubą Conrada. Pracował tam przez cały dzień. Ze szczytu Tunelu Strachu patrzyła na nią głowa wielkiego, uśmiechniętego klauna. Dla żartu artysta nadał mu rysy twarzy Conrada. Ellen nawet w półmroku mogła dostrzec podobieństwo.
Miała niepokojące wrażenie, że wielkie namalowane oczy klauna przez cały czas ją obserwują. Odwróciła wzrok w drugą stronę i przyspieszyła kroku.
Kiedy dotarła do głównej bramy lunaparku, zatrzymała się. Dopiero teraz uświadomiła sobie, że właściwie nie wie, co ze sobą zrobić. Nie miała dokąd pójść. Nie miała nikogo, do kogo mogłaby się zwrócić. Zawodzący wiatr zdawał się z niej drwić.
Później tej samej nocy, kiedy front burzowy już przeszedł i padała jedynie lekka, szara mżawka, Conrad wszedł na spowitą mrokiem karuzelę, pośrodku centralnej alejki. Zamiast na koniu usiadł na barwnie pomalowanej, misternie rzeźbionej ławeczce.
Cory Baker, który obsługiwał karuzelę, stanął przy konsoli kontrolnej za kasą. Włączył światła karuzeli. Uruchomił potężny silnik, przesunął dźwignię i platforma zaczęła obracać się do tyłu. Rozległa się głośna muzyka, ale nie była w stanie rozproszyć posępnej atmosfery otaczającej całą ceremonię. Mosiężne słupki przesuwały się rytmicznie w górę i w dół, w górę i w dół. Drewniane ogiery galopowały do tyłu, ogonami naprzód, w koło, w koło, bez końca. Conrad, samotny pasażer, patrzył przed siebie. Usta miał zaciśnięte, twarz posępną.