W dodatku będzie miał przynajmniej coś do roboty. Jak się zajmie pracą, może przestanie mu się mącić w głowie, bo teraz musiał się chwilami dobrze skupić, zanim zdołał sobie przypomnieć, dlaczego tu jest, dlaczego musi zabić Kulistego.
Na szczęście był wciąż przy jednym ze stosów kamieni. Zaczął je przebierać, aż trafił wreszcie na kamień z grubsza biorąc w kształcie grotu. Za pomocą mniejszego kamienia począł go szlifować, wycinając po bakach ostre zazębienia, żeby grot, jeżeli w czymś utkwi, nie dał się łatwo wyciągnąć.
Coś niby harpun? To jest myśl! Harpun lepszy jest może od włóczni, przynajmniej w tym obłędnym turnieju. Jeżeli będzie miał taki harpun na linie i zahaczy nim Kulistego, może uda się przyciągnąć go do bariery, a wtedy kamienne ostrze noża przejdzie przez barierę, choćby nawet ręce nie przeszły.
Drzewce trudniej było zrobić niż głowicę. W końcu jednak rozszczepiając i łącząc ze sobą najgrubsze pędy czterech krzaków, a potem okręcając złącza mocnymi, licz cienkimi witkami, sporządził drzewce długości około półtora metra i zamocował kamienną głowicę w rowku, wyżłobionym na końcu drzewca.
Niezgrabne to było, ale mocne.
Teraz lina. Z cienkich, giętkich witek splótł sześć metrów liny. Była lekka i nie sprawiała wrażenia mocnej, ale Carson wiedział, że utrzyma ona bez trudu ciężar jego ciała. Przywiązał jeden koniec do drzewca harpuna, drugim zaś obwiązał w przegubie kiść lewej ręki. Jeżeli teraz rzuci harpunem przez barierę i chybi, będzie mógł w każdym razie wciągnąć go z powrotem.
Ale kiedy zawiązał ostatni węzeł i nie pozostało mu już nic więcej do roboty, wszystko — gorąco, zmęczenie, ból w nodze i piekielne pragnienie — stało się naraz stokroć gorsze niż przedtem.
Próbował wstać, żeby zobaczyć, co teraz robi Kulisty, ale poczuł, że nie może się podnieść. Przy trzeciej próbie dźwignął się na klęczki, ale zaraz znów upadł.
— Muszę się przespać — pomyślał. — Gdyby teraz doszło do starcia, byłbym bezbronny. Dobrze, że on nie wie o tym, bo mógłby przytoczyć się tui mnie zabić. Muszę odzyskać choć trochę sił.
Wolno, zaciskając zęby z bólu, poczołgał się w głąb areny. Dziesięć metrów, dwadzieścia…
Wstrząs i uderzenie czegoś ciężkiego o piasek tuż przy nim wyrwało go z niesamowitego, okropnego snu, przywołując do jeszcze bardziej niesamowitej i okropnej rzeczywistości. Otworzył oczy i znów ujrzał błękitną poświatę nad błękitnym piaskiem.
Jak długo spał? Minutę? Cały dzień?
Następny kamień upadł jeszcze bliżej… Carson wsparł się na rękach i usiadł. Obejrzał się i zobaczył Kulistego w odległości dwudziestu metrów.
Gdy Carson usiadł, tamten natychmiast potoczył się i nie zatrzymał, aż znalazł się w jak największej od niego odległości.
Carson zdał sobie teraz sprawę, że musiał za wcześnie zasnąć, będąc jeszcze w zasięgu rzutów Kulistego. Tamten widząc, że przeciwnik leży bez ruchu, ośmielił się zbliżyć do bariery i rozpocząć bombardowanie. Całe szczęście, że się nie zorientował, jaki Carson jest słaby, bo byłby został i nadal ciskał kamieniami.
Jak długo Carson spał? Chyba niedługo, bo czuł się tak ceno jak przedtem. Nie był wcale wypoczęty, ani też nie odczuwał większego pragnienia. Przypuszczalnie spał zaledwie kilka minut.
Zaczął się znów czołgać, tym razem zmuszając się do ruchu, aż wreszcie tylko metr dzielił go od szaroniebieskiej, wklęsłej ściany areny.
I wtedy wszystko znikło mu sprzed oczu…
Kiedy się obudził, nic się wokół niego nie zmieniło, ale tym razem wiedział, że spał przez długi czas.
Przede wszystkim poczuł okropną suchość w spieczonych ustach. Język miał obrzmiały.
Coś jest niedobrze, pomyślał, wracając stopniowo do pełnej świadomości. Był mniej zmęczony, poczucie całkowitego wyczerpania minęło. Sen go pokrzepił.
Ale ten ból, przeszywający ból. Carson spróbował się poruszyć i wtedy dopiero zrozumiał, że siedliskiem bólu jest noga.
Uniósł się nieco, żeby obejrzeć nogę. Była potwornie spuchnięta pod kolanem, obrzęk sięgał aż do połowy uda. Witki, których użył do przywiązania tamponu z liści, wrzynały się teraz głęboko w obrzmiałe ciało.
O tym, żeby wsadzić nóż pod wrzynające się wiązadła, nie mogło być mowy. Na szczęście końcowy węzeł znajdował się na kości goleniowej, z przodu, tam gdzie witki nie wpijały się tak głęboko. Po kilku próbach, przy których Carsonowi robiło się słabo z bólu, udało mu się ten węzeł rozwiązać.
Jedno spojrzenie pod tampon z liści wystarczyło, aby stwierdzić najgorsze. Infekcja i daleko posunięte zakażenie krwi.
Bez leków, bez materiałów opatrunkowych, bez wody nic nie może na to poradzić.
Nic absolutnie. Będzie tylko mógł umrzeć, kiedy zakażenie ogarnie cały organizm.
Zrozumiał, że sprawa jest beznadziejna, że przegrał.
A wraz z nim cała ludzkość. Kiedy tu umrze, tam, we wszechświecie, który zna, wszyscy jego przyjaciele, wszyscy ludzie umrą również. A Ziemia i skolonizowane planety staną się domeną ohydnych kulistych istot, kreatur ze złego snu, potworów bez jakiejkolwiek cechy ludzkiej, które dla przyjemności obrywają łapki jaszczurkom.
Ta właśnie myśl sprawiła, że z odwagą rozpaczy, niemal oślepiony bólem, zaczął się czołgać znów w kierunku bariery. Teraz nie czołgał się już na czworakach, lecz podciągał się tylko na ramionach.
Jedna szansa na milion, że kiedy dotrze do bariery, może będzie miał jeszcze dość siły, aby choć raz rzucić harpunem i zabić Kulistego, jeżeli ten — również jedna szansa na milion — zbliży się do bariery. Albo jeżeli bariery teraz już nie ma.
Trwało to chyba lata całe, zanim tam dotarł.
Bariera nie znikła. Była nieprzebyta tak samo jak wtedy, kiedy pierwszy raz jej dotknął.
A Kulistego nie było przy barierze. Wspierając się na łokciach Carson zobaczył go w głębi przeciwległej części areny; zajęty był kleceniem drewnianej konstrukcji, będącej nie ukończonym jeszcze duplikatem katapulty, którą Carson zniszczył.
Kolisty poruszał się teraz znacznie wolniej. Bez wątpienia on również tracił już siły.
Ale Carsan nie sądził, aby katapulta była jeszcze Kulistemu potrzebna. On, Carson, umrze, zanim tamten ją skończy.
Gdyby udało mu się teraz, dopóki jeszcze żyje, zwabić Kulistego do bariery… Zaczął machać ręką i próbował krzyknąć, ale spierzchnięte gardło nie wydało żadnego dźwięku. Albo gdyby udało mu się przedostać przez barierę…
Musiał chyba na chwilę stracić świadomość, bo spostrzegł naraz, że w bezsilnej wściekłości wali pięściami w barierę.
Wysiłkiem woli pohamował swoje ruchy. Zamknął oczy, starając się uspokoić.
— Halo — odezwał się głos.
Był to cichutki, cieniutki głosik. Brzmiał jak…
Carson otworzył oczy i spojrzał. Tak, to była jaszczurka. — Wynoś się — chciał powiedzieć Carson. — Wynoś się. To nieprawda, że tu jesteś albo może jesteś, ale to nieprawda, że mówisz. Znów mi się coś roi.
Ale nie mógł wyrzec ani słowa — gardło i język zbyt miał wyschnięte. Zamknął znów oczy.
— Boli — powiedział głosik. — Zabij. Boli, zabij. Chodź. Carson znów otworzył oczy. Błękitna dziesięcionoga jaszczurka wciąż stała przed nim. Odbiegła kawałek wzdłuż bariery, wróciła, odbiegła znowu, wróciła.
— Boli — powtórzyła. — Zabij. Chodź. Najwyraźniej chciała, żeby Carson podążył za nią. Zamknął znów oczy. Głosik nie ustawał. Wciąż te same pozbawione sensu trzy słowa. Za każdym razem, gdy Carson otwierał oczy, jaszczurka odbiegała i wracała.