– Jeśli John podda się terapii, powinien być jak nowy.
– Tak. Tak… oczywiście. Mam nadzieję, że tak się stanie. – Eve czuła się jak sarna złapana w pułapkę oślepiających reflektorów.
To na pewno zmieniało kierunek, który obrały jej myśli. Spędziła noc na tym okropnym zielonym krześle z plastiku, mając nadzieję, że lekarze i pielęgniarki zobaczą, jak postępuje oddana żona, kiedy naprawdę kocha swojego męża. Nakreśliła plany aż do najmniejszego szczegółu i nie było w nich miejsca dla zdrowego Johna.
I po co to wszystko? John będzie w domu za kilka dni. Nie spała całą noc i prawdopodobnie zniszczyła sukienkę od Versace. Nie wspominając już o zboczonym sanitariuszu, który ciągle wchodził do poczekalni, żeby ją podglądać. Eve była pewna, że patrzył jej pod sukienkę.
Doktor Foo powiedział cicho kilka słów do pielęgniarki i razem wyszli z pokoju, zostawiając ją sam na sam z mężem.
Podeszła do łóżka Johna. Czy to możliwe, żeby tak się postarzał w ciągu zaledwie dwudziestu czterech godzin? Teraz wyglądał na swoje siedemdziesiąt trzy lata, a może i na więcej. Doktor Foo na pewno się myli. Ta myśl wzbudziła w niej nadzieję.
– Omu – powiedział John. Jego słowa były zniekształcone i Eve nachyliła się bardziej, usiłując go zrozumieć. – Ooomu. – Wskazał palcem drzwi.
– Przepraszam, John, ale będziesz musiał bardziej się starać. Pomrukujesz jak jaskiniowiec. – Eve odwróciła głowę z niesmakiem.
John kopnął koniec metalowego łóżka. Eve drgnęła nerwowo. Najwyraźniej szybko uczył się roli jaskiniowca.
– John, posłuchaj mnie. Nie próbuj mówić. Jeśli rozumiesz, skiń głową.
Siwa głowa wykonała raptowny ruch. Przynajmniej jego umysł funkcjonował.
– Ktoś z rodziny powinien kierować Worthington Enterprises. Mort Sweeney nie należy do rodziny. Produkcja w papierni zmalała, a właśnie się dowiedziałam, że Mort wraz z rodziną poleciał do Europy. Wiem, że rozmawialiśmy już o tym, John, jednak tym razem nie jesteś w stanie zabrać głosu w tej sprawie. – Eve uśmiechnęła się z tej gry słów.
Patrzyła w wyraziste niebieskie oczy Johna. Były pełne życia i czujne. Spojrzała na monitor pracy serca. Zielone piszczące punkciki zaczęły przesuwać się bardzo szybko. Ten nagły alarm sprawił, że Eve ruszyła do dwuskrzydłowych drzwi.
Chuda pielęgniarka odsunęła ją na bok, wpadając do środka.
– Proszę wyjść na chwilę. – Popchnęła Eve dalej, w stronę korytarza.
Tuż za pielęgniarką do pokoju wpadł doktor Foo.
Mój Boże! Czym też tak się zaniepokoili? Pielęgniarka mierzyła Johnowi ciśnienie, a doktor Foo odczytywał zapis, który w postaci paska papieru wychodził z monitora pracy serca.
– Co się dzieje? – zapytała Eve zza otwartych drzwi, po czym wróciła do pokoju, domagając się, aby powiedziano jej, co się stało.
Doktor Foo mruknął coś do pielęgniarki i pośpiesznie coś zanotował na karcie Johna.
– Pani Worthington, czy moglibyśmy wyjść na zewnątrz? – poprosił.
– Oczywiście. – Eve poczuła, że jej własne tętno zaczyna przyśpieszać.
Doktor Foo ujął ją za łokieć i poprowadził do poczekalni. Nalał sobie kubek kawy, którą właśnie zrobili młodzi wolontariusze.
– Proszę, niech pani spocznie. – Wskazał brzydkie zielone krzesło, na którym przesiedziała całą noc.
Eve stała. Nie miała zamiaru słuchać rozkazów tego… tego cudzoziemca.
– Dziękuję, doktorze, wolę postać. A więc o co chodzi? – Chciała jak najszybciej mieć za sobą tę małą przemowę i kontynuować dialog z Johnem.
– Ciśnienie pani męża właśnie wzrosło do niebezpiecznego poziomu. Nie jestem pewien dlaczego, ale dopóki się nie dowiem, nie mogę nikomu pozwolić na odwiedziny.
– Uważa pan, że miałam coś wspólnego z jego ciśnieniem? – wyśmiała go Eve. Użyła najbardziej dobitnego tonu bogatej damy z Południa.
– Nie, pani Worthington, wcale nie. Takie rzeczy się zdarzają. Zwykle jednak najlepiej jest dla pacjenta, kiedy nic nie zakłóca mu spokoju przez kilka dni. Jestem pewien, że oczekuje pani, byśmy zrobili to, co uważamy za najlepsze dla pani męża. Uważam, że pan Worthington powinien skoncentrować się na powrocie do zdrowia i na niczym więcej. – Doktor Foo zachowywał się profesjonalnie, ale Eve wyczuwała w tych słowach ukryte znaczenie. Patrzył na nią, czekając na reakcję.
– Zrobię to, co jest najlepsze dla Johna. Nie wiem, czy spodoba mu się, że opuściłam szpital. Chce, żebym tu była, musi pan to zrozumieć. Cóż, nawet spędziłam noc na tym okropnym krześle tylko po to, żeby być blisko niego.
– Cieszę się, że pani rozumie sytuację. – Doktor Foo wstał, popatrzył na zegarek i podziękował Eve za poświęcony mu czas. Zostawił ją w poczekalni, gdzie zapach przypalonej kawy wypełniał jej nozdrza.
Odprawiona. Mały cudzoziemski spryciarz ją odprawił.
– Nie może pan… – wybełkotała. Boże, mówiła niemal jak John.
Nie potrzebowała podpisu Johna, żeby przejąć kontrolę, przynajmniej jeszcze nie teraz. Spotkanie z kierownikami zmian było zaplanowane na drugą. Po prostu stawi się na zebranie w świątecznym nastroju.
Casey nałożyła odrobinę różu na blade policzki.
Włożyła spodnie khaki, czerwoną bluzkę bez rękawów i buty Keds pod kolor. Podziwiała matkę, że tak trafnie wybrała odpowiedni rozmiar. Wszystko doskonale pasowało. Ostatnie spojrzenie w lustro powiedziało jej, że może pokazać się ludziom. Tego dnia musiała zająć się swoimi problemami.
Znajdzie odpowiedzi. Wprawdzie to samo mówiła sobie poprzedniego dnia, ale dzisiaj się uda.
Blake zadzwonił ze swojego gabinetu i powiedział, że przyjedzie do Łabędziego Domu. Przejrzą jej kartę choroby, pójdą znów do sądu, zobaczą, czy niezawodnej Marianne udało się wydobyć jakiś dokument dotyczący sprawy, która ją interesowała.
Nie mógł się pojawić w lepszym momencie. Flora nie umiała prowadzić, Julie była zajęta pracą, a ona na pewno, do cholery, nie zniosłaby następnej przejażdżki z Hankiem. Matka czuwała przy Johnie.
Przysiadła na ceglanych stopniach. Poranek był pochmurny, woń róż unosiła się w powietrzu. Towarzyszył jej zapach trawy, świeżo zaoranej ziemi i zbliżającego się deszczu. Casey miała nadzieję, że ten dzień okaże się dla niej pomyślny.
Ponieważ spodziewała się czarnego auta o opływowym kształcie, którym jechała przedtem, była zaskoczona, kiedy zobaczyła, jak drogą wijącą się ze wzgórza zjeżdża jaskrawożółty volkswagen.
Z garbusa wyskoczył Blake, ubrany w wypłowiałe, obcisłe dżinsy i elegancką białą koszulę.
– Cóż tam?
Casey popatrzyła w brązowe oczy, wyrwana z zamyślenia. Szybko wstała, otrzepując przy tym pośladki.
– Przepraszam, byłam na innej planecie. – Uścisnęła wyciągniętą w jej stronę rękę Blake’a.
– A więc powiedziałbym, że czas lądować. Jesteś gotowa? – zapytał.
– Tak. Powiedziałam Florze, że zaczekam tu, przed domem. Mama jest nadal z Johnem. Chciałam nacieszyć się widokiem kwiatów. – Casey wskazała ruchem głowy ogrody.
– Rozumiem. – Blake pomógł jej otworzyć drzwiczki, które lekko się zacięły, a potem wsiadł od strony kierowcy. – Jest z czasów college’u. Jeżdżę nim niekiedy, żeby akumulator się nie rozładował. Mam nadzieję, że ci to nie przeszkadza. Nie ma klimatyzacji.
– Jest wspaniały! – wykrzyknęła Casey, sadowiąc się na popękanym fotelu.
Blake wrzucił bieg i auto ruszyło z dużą prędkością. Kiedy znaleźli się za bramą Łabędziego Domu, rzekł z poważną miną:
– Zadzwoniłem do Adama. Umówił cię na wizytę u doktora Dewitta.
Casey czuła, że serce bije jej coraz szybciej, i zaczęła obawiać się kolejnego ataku paniki. Wzięła kilka głębokich oddechów, zanim odpowiedziała.