– Zgadzam się. Czy myślisz, że masz dość siły, by porozmawiać z szeryfem? Sądzę, że od niego powinniśmy zacząć. Na razie poczekam z odwołaniem wizyty u doktora Dewitta. Ty zdecydujesz.
– Czemu nie, mogę iść do szeryfa. Pamiętaj, że nie chcę nikogo skrzywdzić, ale zamierzam spotkać się z doktorem Dewittem bez względu na to, co się stanie. – Podjęła decyzję w ciągu kilku sekund. Chociaż zabiła, miała zamiar dowiedzieć się, dlaczego. Jeśli nie będzie wiedziała, to jak będzie mogła dalej żyć?
Widział ją wczoraj obładowaną pakunkami. Choć szła po drugiej stronie ulicy, przekonał się, że czas był dla niej łaskawy. Nie spodziewał się, że będzie wyglądała tak normalnie. Nie po tym wszystkim, co zdarzyło się tamtego dnia. Pamiętał go aż za wyraźnie. I chciał o nim zapomnieć.
Brzęczenie wewnętrznego telefonu przerwało rozmyślania. Był zadowolony, ponieważ nie podobał mu się kierunek, w którym prowadziły go własne myśli.
Nacisnął guzik.
– Tak, Vero?
– Jest tutaj doktor Hunter. Chciałby się z panem spotkać.
Westchnął.
– Wpuść go.
Zawsze lubił Blake’a Huntera, ale coś w tym mężczyźnie sprawiało, że w jego obecności czuł się nieswojo.
Drzwi się otworzyły. Słowo „wdzięczność” nie wystarczy, by opisać to, co poczuł w tym momencie do swojego zdezelowanego krzesła przy biurku. Gdyby nie chwycił się tej rozklekotanej podpory, upadłby jak długi na podłogę.
Obok doktora stała kobieta, o której rozmyślał. Odległość, z jakiej oglądał ją wczoraj, zwiodła go. Wyglądała nie tylko normalnie, ale tak, jakby zeszła prosto z łamów magazynu mody. Chociaż jej włosy były wtedy dłuższe i nie pamiętał, żeby była taka blada, dziesięć lat w szpitalu nie zaszkodziło jej urodzie.
Nagle zaczął żałować, że jego kasztanowate włosy są tak przerzedzone i że przed chwilą zjadł hot doga. Gdy wstawał, wciągnął brzuch i podał rękę Blake’owi.
– Co mogę dla was zrobić? – zapytał.
– Czy moglibyśmy usiąść? – Blake odpowiedział pytaniem. Cholera, dlaczego akurat teraz zapomniałem o dobrych manierach? I dlaczego tak dawno tu nie sprzątano?
– Pewnie, proszę. – Wskazał gestem dwa krzesła naprzeciw siebie. Nie były w ani trochę lepszym stanie niż jego własne, ale przynajmniej były czyste. Szybko spojrzał na blat swojego biurka. Zwyczajny nieład. Teczki, kubek z napisem „Ja tu jestem szefem” i zaschnięte resztki rozlanej kawy. Złocista popielniczka w kształcie gwiazdy przepełniona niedopałkami papierosów i cygar. Ceramiczny Elvis w wyszczerbionych niebieskich zamszowych butach stał na brzegu biurka. Nic się nie zmieniło w ciągu jedenastu lat jego urzędowania. Biuro wyglądało dokładnie tak jak w dniu, kiedy Grady Wilcox wyszedł z niego, pozostawiając mu odpowiedzialność za pomyślność lokalnej policji w Sweetwater.
Blake i Casey usiedli, więc i on zrobił to samo.
– W czym mogę wam pomóc? – szeryf zwrócił się do Blake’a, patrząc na Casey.
Blake przesunął się na krześle i spojrzał na swoją towarzyszkę.
– Chyba znasz Casey.
Roland znał ją dobrze. Za dobrze. Ale to nie był odpowiedni moment. Kaszlnął.
– Uhm, spotkaliśmy się już.
– Casey wie o zbrodni, o którą została oskarżona, Roland. Przyszliśmy tutaj, żeby poznać odpowiedzi na kilka pytań. Sądzę, że nie masz nic przeciwko temu.
Roland zaczerpnął głęboko powietrza i głębiej wetknął koszulę za pasek.
– Jakiego rodzaju odpowiedzi szukacie?
Casey wybrała ten moment, żeby się odezwać.
– Chodzi o dzień, w którym umarł Ronnie. – Kiedy uniosła głowę, jej zielone oczy były pełne łez. Pohamowała je mrugnięciami powiek i wytrzymała jego uważne spojrzenie. – Muszę wiedzieć, co się stało. Interesuje mnie raport policyjny. Jestem pewna, że coś musiało trafić do archiwum w pana biurze.
Roland czul się tak, jakby kopnięto go w brzuch. Nigdy by się tego nie spodziewał. I to tak szybko. Do diabła, była w domu dopiero od kilku dni.
– Jest raport, choć Bóg wie gdzie. Wtedy jeszcze nie mieliśmy komputerów. Minęło tyle czasu, zobaczę, czy mogę poprosić Verę, żeby go poszukała. – Nacisnął guzik interkomu. Kobiecy głos odpowiedział:
– Tak?
– Vero, spróbuj znaleźć raport o Edwardsach. Powinien być na strychu w pudłach z teczkami, które wynieśliśmy kilka lat temu. – Puścił guzik.
– Dobry Boże, Roland, będę tego szukać parę dni! – poskarżył się kobiecy głos.
– A jesteś przeciążona pracą? – Szeryf uśmiechnął się do Blake’a i Casey, gdy czekał na odpowiedź Very.
Głos nie odezwał się jednak.
– Znajdzie go. Tyle że może jej to zająć kilka dni.
– Przypomnę się. Roland, chciałbym zadać ci kilka pytań. Czy masz czas? – zapytał Blake.
Po tym, jak niedwuznacznie dał Verze do zrozumienia, że biuro szeryfa nie jest przeciążone pracą, nie pomyślał o własnej drodze ucieczki.
Udawał, że przegląda stos papierów. Boże! Krzyżówka sprzed trzech tygodni. Ważne rzeczy masz tutaj, Parker. Spojrzał na swój tani plastikowy zegarek.
– Znajdę parę minut.
– Powiedz mi, co pamiętasz z tamtego dnia, Roland – poprosił Blake.
Odchylił się na krześle i modlił się, żeby mebel nie zabrzmiał swoim zwykłym odgłosem podobnym do pierdzenia. Zabrzmiał. Poczuł, że twarz robi mu się czerwona. Do cholery! Będzie miał nowe krzesło przy biurku, zanim ten dzień się skończy. Popatrzył na Casey. Cień uśmiechu, nic więcej. Blake pozostał tak sztywny, jak to tylko było możliwe.
– Nie ma za dużo do opowiadania. Casey, hm… obecna tu pani Edwards zwar… Boże, Blake, nie umiem mówić o tym przy niej! – Przeniósł wzrok z Blake’a na Casey. Ile upokorzeń człowiek może wytrzymać w ciągu jednego dnia?
– Szeryfie Parker, nie pamiętam, co zdarzyło się tamtego dnia. Proszę się nie obawiać, że wprawi mnie pan w zakłopotanie. Potrzebuję tylko faktów, niczego więcej.
I nie dostanie niczego więcej, pomyślał.
– Jechałem do domu, kiedy Vera przekazała mi treść wezwania. Byłem szeryfem zaledwie od roku. Pamiętam, jak sobie pomyślałem, że w końcu coś ciekawego dzieje się na tej wyspie. Nudziłem się. Nie ma za dużo przestępstw w Sweetwater. Zwyczajni pijacy, nastolatki jeżdżące za szybko. Od czasu do czasu wezwanie do awantury domowej. Kiedy znalazłem się w waszym domu, przypomniałem sobie swoje wcześniejsze myśli i gorąco pragnąłem móc je cofnąć. – Pokręcił głową. Nawet w swoich koszmarach nie mógłby zobaczyć czegoś tak okropnego, tak nieprawdopodobnego. – Było chyba koło ósmej. Tego dnia przypadało akurat Halloween i mówię wam, nie ma października, w którym nie myślałbym o tamtym wieczorze. Jestem zresztą pewien, że robi to wtedy większość ludzi w Sweetwater. Pani mama, teraz pani Worthington, czekała na werandzie. Ani wcześniej, ani później nie widziałem, żeby kobieta tak mocno się trzęsła. Myślałem, że zemdleje przy mnie, ale tak się nie stało. Poprowadziła mnie do środka domu. Na dole było ciemno. Poszliśmy na górę po schodach.
Popatrzył na Casey, żeby zobaczyć, jak się trzyma. Patrzyła prosto przed siebie, jakby go nie było. Mówił dalej.
– Zobaczyłem panią, pani Edwards, skuloną w kącie korytarza. Pani matka nie powiedziała ani słowa, tylko dalej się trzęsła. Na końcu tego korytarza były częściowo otwarte drzwi. Musiała się tam palić nocna lampka albo coś takiego, nie pamiętam. Pamiętam za to zapach.
– Miedź! – krzyknęła Casey. – Pamiętam!
Blake dał mu znak, żeby przerwał.
– Co jeszcze pamiętasz, Casey? – zapytał.
Zamyślony Roland czekał na jej odpowiedź.