Dziś był ten dzień.
Biała sukienka zwinięta w kłębek przypomniała jej o przekreślonych marzeniach. Często wyobrażała sobie, jak będzie wyglądać jej życie z Kyle’em po ślubie. Mały dom, nie za duży, ale za to z podwórkiem pełnym drzew. I ogródek. Kyle dostawałby świeże warzywa do każdego posiłku. Gdy naczynia byłyby już umyte, zawieszaliby wilgotną ścierkę w kwiaty na brzegu zlewu, ogłaszając w ten sposób, że wieczór należy do nich. Po wypiciu kawy przypomnieliby sobie o psie. Prowadzeni przez labradora, trzymając się za ręce, spacerowaliby spokojnymi ulicami Sweetwater.
To były nierealne marzenia. Nawet ona o tym wiedziała. Nie mogła uwierzyć, że snuła takie fantazje. Jej życie było takie, że miałaby szczęście, gdyby złapała na męża jakiegoś spitego gościa z Paw’s, najnowszego klubu w Brunswicku. Takie dziewczyny jak ona nie miały szans usidlić bogatego faceta, najlepszej partii w mieście. Takie jak ona nadawały się jedynie do zaspokajania żądz innych i do pomocy w rodzinie.
Chwyciła czerwoną puszkę i przycisnęła ją do siebie. W tej puszce była jej przyszłość. Podniosła torbę na książki z podłogi szafy i przejechała palcami wzdłuż drucianych wieszaków, na których wisiała jej nędzna garderoba. Pierwszą z brzegu była różowa sukienka ze sztucznego kaszmiru, a za nią kilka luźnych bluz. Nieważne, że ostatnio panowała moda na ubrania dopasowane. Ona wolała obszerne, bezkształtne bluzy dresowe i workowate dżinsy.
Zgarnęła z górnej półki starą torebkę z denimu i wrzuciła do niej zawartość puszki. Wetknęła torebkę do torby na książki Zdjęcie jej i Kyle’a w towarzystwie Darlene i chłopaka o imieniu Henry stało na komodzie. Chwyciła zdjęcie razem z ramką i też wepchnęła je do torby na książki. Przebiegła jej przez głowę myśl, że może tylko ono będzie jej przypominało, skąd pochodzi, kiedy opuści tę przeklętą wyspę.
Intrygujące było to, że nie miała pojęcia, dokąd się uda. Ruszy na Północ; może zakończy podróż w Nowym Jorku, a może jednak pojedzie najpierw do Atlanty. Później podejmie decyzję. Kiedy będzie miała czas na myślenie i planowanie. Dziś musi wyjść wcześniej ze szkoły i wstąpić do gabinetu doktora Huntera. Zadzwoniła wczoraj i umówiła się na wizytę, więc wszystko było przygotowane.
– Casey, wstawaj! – Burkliwy głos matki przyprawił ją o dreszcz trwogi.
Musiała zachowywać się normalnie.
– Idę, mamo. Jestem prawie ubrana. – Przynajmniej to było prawdą.
Modliła się, żeby Ronnie nie wrócił do domu, co mu się czasami zdarzało. Gdyby tak się stało, nie miałaby żadnej szansy na wyjazd.
Położyła wypchaną torbę pod łóżkiem i popatrzyła na swoje odbicie w lustrze. Wcale nie wyglądała inaczej. Te same ciemne włosy opadały do pasa. Te same cienie kryły się pod bladozielonymi oczami. Znajomy strach chwytał ją za gardło. To też się nie zmieniło. Nie przestawała wpatrywać się w swoje lustrzane odbicie, ciekawa, czy dostrzeże jakąś zmianę. Nic się nie stało. Wyglądała tak samo i czuła się tak samo. Jakie to dziwne. Żadnej różnicy.
– Casey! – zawołała szorstko matka z drugiego końca korytarza.
Casey po raz ostatni spojrzała przez ramię na swoje odbicie i nabrała pewności, że matka nie pozna, co się jej przydarzyło.
Nagle uświadomiła sobie, że jednak była pewna różnica. Pomyśli o tym później.
Weszła do wypełnionej dymem kuchni i pośpieszyła do lodówki, skąd wyciągnęła jajka, masło i boczek. Odkąd pamiętała, szykowała śniadanie dla matki. Jeśli Ronnie był w domu, jemu też robiła śniadanie. Przez cały ten czas matka siedziała w milczeniu, popijając kawę, a Ronnie naśmiewał się z Casey. Czasami matka go zachęcała.
Dzięki Bogu, Ronnie pracował na porannej zmianie w fabryce. On by wiedział, że coś się stało. Wcześnie rano jego oczy nie byłyby szkliste od alkoholu jak oczy matki. Mózg też nie pracowałby tak wolno jak jej mózg. Casey nie mogła niczego Ronniemu wmówić. Umiał wyciągnąć z niej prawdę.
– Cholera, dziewczyno! Pośpiesz się, jestem głodna. Tylko nie spóźnij się do szkoły.
Casey szybko postawiła żelazną patelnię z kilkoma paskami wędzonego boczku na płytce kuchenki elektrycznej. W ciągu paru chwil kuchnia wypełniła się aromatycznym skwierczeniem boczku i zapachem parzonej kawy. Wirująca trzepaczka uderzała o brzegi miski, gdy Casey ubijała jajka.
– Nie wiem, co się z tobą dzieje, dziewczyno. Ociągasz się. Miałaś wstać, żeby nakarmić Rona. Będzie miał ciężki dzień w fabryce – burczała matka podczas przerw w wydmuchiwaniu papierosowego dymu.
– Przepraszam, mamo, nie wiedziałam. – Casey zgarbiła się w oczekiwaniu ciosu. Kiedy go nie otrzymała, odwróciła się i popatrzyła na matkę, która siedziała przy stole, odpalając jednego papierosa od drugiego.
Eve Edwards była piękną kobietą. Regularne rysy niekorzystnie zmienił alkohol i złość, ale Casey wiedziała, że wystarczyło kilka wieczorów z dala od alkoholu, żeby zmarszczki się wygładziły i złagodniała pełna złości mina prawie zawsze obecna na twarzy. Tak, matka potrafiła wyglądać pięknie. Wewnątrz, jak wiedziała Casey, była jednak wypełniona wściekłością. Wściekłością na swój los. Casey nie znała wszystkich szczegółów z dzieciństwa matki, ale domyślała się, że musiało zdarzyć się coś tragicznego, co zmieniło ją w złą, zgorzkniałą kobietę. To wszystko prawdopodobnie miało się zmienić teraz, kiedy „spotykała się” z Johnem Worthingtonem.
Eve zgniotła papierosa w popielniczce i zapaliła następnego. Casey widziała drżenie jej rąk. Zalała ją fala żalu, że nie może mieć takiej matki, jaką zawsze chciała mieć. Że jej matka prowadziła życie takie, a nie inne, a dla swojej córki miała jedynie szorstkie, okrutne słowa. Przyrzekła sobie, że jeśli kiedyś będzie miała tyle szczęścia, że założy rodzinę, nigdy nie pozwoli, aby zdarzył się choć jeden dzień, w którym nie powie swoim dzieciom, że je kocha. A kiedy będzie wymawiała te słowa, naprawdę będzie tak czuła.
Przełożyła boczek z patelni i wlała wymieszane jajka do gorącego tłuszczu, dusząc się przy tym od ciężkiego zapachu. Zupełnie nie pojmowała, jak jej matka może jeść coś takiego z samego rana. Ona sama z trudem zmuszała się do przełknięcia lunchu. Wiedziała, że powinna coś jeść, bo inaczej matka zauważy, że straciła na wadze, a wtedy rozpęta się piekło.
– Jeszcze kawy, mamo? – Casey znała ustaloną kolejność czynności. Miała nadzieję, że wykonuje je po raz ostatni.
Eve przesunęła filiżankę na brzeg stołu i czekała, aż Casey naleje gorący napar.
– Jajka są gotowe. – Casey nałożyła na talerz matki jajka, boczek i kromkę białego chleba, lekko posmarowanego masłem dokładnie tak, jak lubiła matka.
– Zajęło ci to dość dużo czasu, dziewczyno. Wydajesz mi się jakaś dziwna.
Casey zamarła.
– Przepraszam, mamo. Ten gruby boczek trzeba smażyć trochę dłużej. Ronnie go lubi. Myślałam, że będzie jadł śniadanie z tobą.
Wiedziała, że jakakolwiek wzmianka o Ronniem uciszy matkę. Dla Ronniego wszystko. Casey nie mogła zrozumieć łączącej ich więzi.
– Nie wydaje mi się, żebyś miała dość do roboty w tej przemądrzałej szkole. I pamiętaj, żebyś wróciła do domu na czas. Ja wychodzę dziś wieczorem z panem Worthingtonem – powiedziała Eve, przeciągając głoski. – Ronnie będzie chciał zjeść kolację wcześniej niż zwykle.
Przerażenie sprawiło, że Casey zatrzęsły się ręce i talerz o mało nie wyśliznął się jej z ręki.
Eve nadziała na widelec kęs jajecznicy i mówiła dalej, a Casey siedziała naprzeciwko, czekając, aż ten codzienny męczący rytuał się skończy, żeby móc iść do szkoły i uciec od matki, od tego domu i od Ronniego.