Patrzyła, jak Eve się uspokaja.
– O jakiej wizycie mówisz, moja droga? Flora zabierała cię i zajmowała się tobą przez większość czasu. Ja miałam na głowie Rona.
– Wiem o Ronniem. Wiem, co zrobiłam. – Casey popatrzyła na matkę, mając nadzieję usłyszeć od niej, że została niesłusznie oskarżona, że miała powody, by dopuścić się takiego czynu. Czekała. Matka jednak milczała, a jej twarz była zupełnie pozbawiona wyrazu.
– Nie powinnaś się była dowiedzieć! – Eve podniosła glos.
– Nie jestem zdenerwowana, mamo. Ty też nie powinnaś być – łagodziła jej złość Casey.
Eve oblizała pociągnięte różową szminką wargi.
– Chciałam ci powiedzieć, Casey, ale John jest poważnie chory, a ja kieruję firmą, więc nie miałam czasu. Myślałam, że porozmawiamy, kiedy sytuacja się unormuje. Ale ktoś – głos jej matki zionął nienawiścią – ktoś odebrał mi to prawo, jak zwykle.
– Nic złego się nie stało. Umiem sobie z tym poradzić. Natomiast nie mogę poradzić sobie z niewiedzą. I Blake, i Flora są zdania, że doktor Hunter uważał, że byłam… – z wielką niechęcią mówiła to swojej matce, wydawało się to jakieś niewłaściwe – molestowana. – Ostatnie słowo wyszeptała.
Twarz matki zbladła.
– Przecież powiedziałam im… – Jej poprzednia energia zniknęła, pochyliła się, chowając twarz w ramionach, drobne barki zatrzęsły się od płaczu. Casey przypomniały się chwile, kiedy to ona drżała od niepohamowanego szlochu. Kolejna wizyta w szafie, kolejna podróż do strachu.
– Mamo – zapytała, głośno, natarczywie – kto zamykał mnie na klucz w szafie, kiedy byłam dzieckiem?
Twarz Eve stała się szara, tusz ściekał jej po policzkach, układając się w srebrzystoczarne węże. Gniotła w palcach płócienną serwetkę, w końcu zwinęła ją w wąską trąbkę.
– O czym mówisz, Casey? Nie wiem nic o żadnej szafie.
Może więc nie było to wspomnienie, chociaż tak się jej wydawało. Szafa pojawiała się w snach zawsze. Tylko to wskazywało na jej istnienie. Może powinna na razie dać z tym spokój. Inne pytania były bardziej istotne.
– Mamo, czy doktor Hunter powiedział ci, że byłam molestowana? Czy wiesz, kto mógł zrobić mi coś takiego? – Z trudem zachowywała spokój, gdy patrzyła na bezmyślny wyraz twarzy matki.
Eve wydmuchała cicho nos, potem wypiła mały łyk kawy, która już zupełnie wystygła.
– Tak, Casey, wiedziałam. Doktor Hunter przyjechał do mnie tego dnia, kiedy Flora zabrała cię do jego gabinetu. Twoje zachowanie było dziwne, przyznaję, ale nigdy bym nie pomyślała, że z powodu… tego. Jednak kiedy doktor mi o tym powiedział, wiedziałam od razu, kto to zrobił.
– Wiedziałaś?
– Tak. – Eve wyjęła z torebki puderniczkę, nałożyła też na nowo szminkę. Uspokoiła się i mówiła dalej: – Po śmierci twojego ojca życie niemal przestało mnie interesować. Poznałam kilku mężczyzn, same bardzo przelotne znajomości, nic poważnego. Dopóki nie poznałam Marca.
Casey nigdy nie słyszała o mężczyźnie, który miał na imię Marc. Sięgnęła po dzbanek z kawą i napełniła ponownie kubki, czekając na dalsze słowa matki.
– Marc był ekscytujący. Po twoim ojcu, zawsze zajętym zarabianiem na życie albo opieką nad swoją matką i Ronniem, Marc był jak haust świeżego powietrza. Nigdy nie dowiedziałam się, gdzie pracował. Nie chciałam wiedzieć. Mieszkał w Brunswicku i przypływał promem w weekendy. – Eve przerwała, jakby próbowała przypomnieć sobie ten okres w swoim życiu, chociaż nie był aż tak odległą przeszłością.
– Tak cudownie razem się bawiliśmy. Chodziliśmy tańczyć, a czasami jechaliśmy do Undergroundu w Atlancie i spędzaliśmy tam cały weekend. Marc bardzo przyjaźnie traktował ciebie i Rona. Nie miał własnych dzieci, a przy tobie i twoim bracie zachowywał się naturalnie. Spotykaliśmy się chyba od trzech albo czterech miesięcy, gdy zdałam sobie sprawę, co się dzieje. Przyznaję, że najpierw dałam mu się oszukać. Kiedy zauważyłam, jak się zachowujesz, gdy on jest w pobliżu, zapytałam go, czy zrobił coś, co mogło cię zdenerwować. Oczywiście zaprzeczył. Kiedy doktor Hunter przyszedł do mnie ze swoimi podejrzeniami, natychmiast zwróciłam się do Marca, bo zdradziłaś mi tamtego dnia, co ci zrobił. Nie chcę o tym rozmawiać.
– Dlaczego nie doprowadziłaś do jego aresztowania? – zapytała Casey.
– Chciałam, ale błagałaś, żebym tego nie robiła. Że nie chcesz, by ktokolwiek się dowiedział. Zadzwoniłam do Marca, a on sugerował, że go prowokowałaś. Zapytałam wtedy, czym może prowokować dziewięciolatka. Odparł, że tak naprawdę cię nie skrzywdził, że to były tylko pieszczoty. Powiedział, że nie było penetracji. Takich słów użył. Leżało mi na sercu twoje dobro, więc zgodziłam się nie zgłaszać tego policji, pod warunkiem, że Marc nigdy więcej nie pojawi się na wyspie Sweetwater. – Eve pstryknęła palcami. – Zniknął z mojego życia w jednej chwili – dodała i uśmiechnęła się.
Casey zastanawiała się, czy jej matka jest przy zdrowych zmysłach. Kilka minut wcześniej zalewała się łzami, a teraz wyglądała tak, jakby przygotowywała się do przywitania członkiń Klubu Zamężnych Kobiet.
Marc. To imię niczego jej nie mówiło. O ile pamiętała, w żadnej rozmowie nikt nigdy nie wspomniał o kimś takim. Flora powiedziała, że stosunek jednak się odbył. Czy to możliwe, że Flora źle zrozumiała doktora Huntera?
– Myślę, że to jest odpowiedź na moje pytanie – szepnęła Casey.
– To dobrze. Cieszę się, że odbyłyśmy tę rozmowę, to oczyści atmosferę. Teraz – Eve popatrzyła na elegancki zegarek na swoim nadgarstku – muszę jechać na zebranie, a potem wracam do Johna. Jeśli będziesz czegoś potrzebować, zwróć się do Flory.
Eve pocałowała powietrze koło prawego policzka córki i wyfrunęła z kuchni jak uciekający ptak.
To wszystko? Dziesięciominutowa rozmowa ma zdyskontować uraz psychiczny, którego doświadczyła jako dziecko? Casey nie czuła się ani odrobinę lepiej. Jeśli już zaszła zmiana w jej samopoczuciu, to na gorsze. W głębi duszy podejrzewała, że matka ją okłamała.
Robert Bentley spojrzał w lustro i zobaczył, że wygląda na swoje pięćdziesiąt lat. Nie spał tej nocy, o czym świadczyły ciemne, obwisłe worki pod oczami. Spotkanie z doktorem Dewittem zupełnie się nie udało.
Pilot cessny dostarczył go do Savannah w niecałą godzinę. Z małego lotniska Robert pojechał taksówką do dawnego domu sędziego Dewitta. Nic się nie zmieniło. Ten sam ceglany gmach, te same stuletnie dęby, ta sama brama z kutego żelaza. Wszystko stare. Szacowne. Robert przez całe życie pragnął być poważany. Myślał kiedyś, że spełni to marzenie dzięki małżeństwu z Normą.
Wytarł z twarzy krem do golenia i wszedł do sypialni, którą dzielili od ponad ćwierćwiecza.
Wyglądała wciąż tak samo jak wtedy, gdy wprowadził się do tego domu po ślubie. Ojciec Normy mieszkał na terenie posiadłości, w domku gościnnym, aż do swojej śmierci, która nastąpiła cztery lata później. Robert przypuszczał, że kiedy trumna zostanie zamknięta, przejmie władzę, której pożądał przez całe życie. Mylił się. I dlatego gdy ostatnia łopata ziemi została rzucona na grób Jacoba Fultona, Robert zaczął opracowywać swój plan. Och, nie zaplanował każdego szczegółu, ale ziarno zostało zasiane i z upływem lat zaczęło żyć swoim własnym życiem.
Ona nie była częścią jego planu, ale nie wyobrażał sobie życia bez niej. Dogryzał jej, jęczał i zrzędził, ale na swój własny chory sposób ją kochał.
Właśnie wszystko miało dojść do punktu kulminacyjnego. Jedyne słabe punkty tego planu to dziewczyna i Macklin. A przynajmniej tak było, dopóki problemem nie stał się Dewitt. Poprzedniego wieczoru dobijał się do jego drzwi, aż zaczęły mu krwawić knykcie. Nawet wdrapał się po kracie obrośniętej ciernistymi różami, żeby zajrzeć do środka przez okno na górze, gdzie dostrzegł światło. Do diabła, omal się nie zabił.