Выбрать главу

Niebo było posępne, ciemne chmury wisiały nisko. Wiatr nagle zmienił kierunek. Sweetwater czekała potężna burza. Flora powiedziała wcześniej, że bolą ją kości. Casey włożyła buty. Burza jej nie powstrzyma.

Pobiegła do podnóża pagórka i przystanęła. Zapomniała o ochroniarzu. Mały ceglany budynek miał okno i z jednej, i z drugiej strony. Jeśli miała minąć go niepostrzeżenie, musiałaby się czołgać na brzuchu. Trudno, zrobi to, nie zrezygnuje ze swoich planów.

Powoli osunęła się na czerwoną ziemię. Nie mogła uwierzyć, że to robi. Gdy dochodziła do bocznej ściany murowanego domku, usłyszała, że strażnik rozmawia przez telefon.

Przeturlała się na bok, gdzie krzaki były tak bujne, że każdy mógłby się tam ukryć. Używając łokci, pełzła przez zarośla. Odetchnęła z ulgą, gdy dobrnęła do miejsca, w którym krzaki się kończyły. Strażnik nie mógł jej już zobaczyć, bo teren opadał.

Otrzepała ziemię z ubrania i sprawdziła, czy się nie pokaleczyła. Właściwie nie zniszczyła nawet ubrania, jeśli nie liczyć paru plam od trawy.

Droga do Sweetwater znajdowała się po prawej stronie. Przyśpieszyła kroku i przebiegła dobre pięć kilometrów, zanim zatrzymała się, żeby złapać oddech.

Kiedy krople deszczu zaczęły rozpryskiwać się na asfalcie, wiedziała, że musi się pośpieszyć, bo inaczej złapie ją burza. Do końca wyspy nie może być więcej niż półtora kilometra, pomyślała, pędząc, żeby się ukryć. Gdy rozbryzgując wodę, biegła ulicą, była już całkiem przemoczona. Sweetwater wygląda jak miasteczko opuszczone przez ludzi, pomyślała, kiedy zwalniała do kroku spacerowego.

Zdyszana, przystanęła i pochyliła się, próbując złapać oddech. Leki podawane jej przez tyle lat i brak ćwiczeń fizycznych nie wpłynęły dobrze na jej kondycję.

Tak, powiedziała sobie. Krok po kroku. Znów przyśpieszyła. Ubranie lepiło się jej do skóry. Miała nadzieję, że się nie przeziębi. Choroba była ostatnią rzeczą, jakiej teraz potrzebowała.

Jeszcze dwa, trzy kwartały, potem czwarty. Wyspa się skończyła. Wokół widać było tylko wysoką trawę i piasek. Przez strugi ulewnego deszczu popatrzyła najpierw na lewo, a później na prawo. Ledwie odczytała napis „Back Bay Street” na tabliczce.

Casey pognała do celu. Czy go znajdzie? Z pewnością było więcej domów przy tej ulicy. Skąd będzie wiedzieć, w którym kiedyś mieszkała? Pytania bombardowały ją jedno po drugim z taką samą częstotliwością, z jaką ciężkie krople deszczu uderzały w jej zziębniętą skórę. Minęła dwa małe drewniane domy, oba oświetlone, a więc zamieszkane. Flora mówiła, że jej matka nie była tu od ślubu z Johnem. Casey zwolniła i szła miarowo. Kiedy już chciała zrezygnować, bo dygotała z zimna, zobaczyła ten budynek.

Wiedziała na pewno, na sto procent, że kiedyś tu mieszkała.

Z piętrowego domu odpadły płaty farby, na drewnianych okiennicach widać było placki wyblakłej żółci. Widocznie kiedyś dom był pomalowany na wesoły żółty kolor.

Pamiętała. Jej babcia mieszkała kiedyś w tym domu. Sama go sobie pomalowała.

Podeszła do frontowej werandy, której podłoga zapadała się od starości i z zaniedbania. Casey szła powoli, uważając, stawiając pojedynczo stopy. Weranda miała daszek, który stanowił jaką taką osłonę przed deszczem, mimo że przeciekał.

Zaczerpnęła głęboko powietrza. To był ten dom. Chwyciła zardzewiałą klamkę. Pociągnęła drzwi z siatką przeciw owadom na bok, czekając na skrzypnięcie, którego się spodziewała, i znieruchomiała.

Nagle coś sobie przypomniała. Napełniło ją to tak silnym przerażeniem, że odwróciła się, by uciec.

* * *

Roland znieruchomiał. Wydawało mu się, że usłyszał jakiś hałas, ale wiedział, że nikt przy zdrowych zmysłach nie wychodziłby na dwór w taką pogodę.

Zaświecił latarką, szukając szczura, którego dostrzegł wcześniej. Niebyło go.

Zamajaczyły przed nim schody. Nie był pewny, czy wytrzymają, ale wiedział, że i tak zaryzykuje. Koniecznie chciał wejść na górę.

Nie raczył powiedzieć Verze, gdzie się wybiera. Nie było potrzeby, żeby wiedziała, a poza tym zadawała zbyt wiele pytań. Jedyny minus, pomyślał, gdy sprawdzał, czy najniższy stopień wytrzyma jego ciężar, był taki, że gdyby schody się pod nim zawaliły, leżałby tam, ażby umarł. Może powinien był powiedzieć Verze.

Nie mógł pojąć, co go opętało i kazało mu przyjść tu w taką pogodę, ale ten cholerny głos ciągle go prześladował, i w końcu posłuchał.

Jedna stopa, potem druga. Zatrzymał się na czwartym schodku i błysnął latarką. Jego ślady były wyraźnie widoczne na stopniach, na których leżała warstwa kurzu, szczurzych odchodów i brudu. Nie dbał o to. Jeszcze jeden stopień, potem następny. Skierował światło do góry. Zamknięte drzwi u szczytu schodów – to tu.

Porzucił myśl o zawróceniu. Wiedział, że czeka na niego tajemnica. Wiedział to od dziesięciu lat. Może wreszcie się dowie, co kryje się za tymi zamkniętymi drzwiami.

Pchnięciem otworzył drzwi i wtedy to usłyszał.

Krzyk?

Trzaskając drzwiami o ścianę, Roland usłyszał ten wrzask po raz drugi i poczuł, że włoski na karku mu się jeżą.

Popatrzył na łóżko, na zaplamiony materac w niebieskie i białe pasy.

Mój Boże, pomyślał, gdy przechodził przez pokój, czujny teraz, czekając na kolejny krzyk. Nawet nie zadali sobie trudu wyniesienia zakrwawionego materaca. Wielki pomarańczowo-brązowy krąg przy wezgłowiu po prawej stronie i kilka mniejszych plam nadal były widoczne. Inna rdzawa plama pokrywała całą lewą stronę, jakby coś albo kogoś przeciągnięto po materacu.

Jakiś hałas. Natężył słuch. Deszcz tłukł o dach i porywiste podmuchy wiatru przenikały przez okna, więc Roland nie był pewien, czy rzeczywiście coś usłyszał. Jego wyobraźnia pracowała na najwyższych obrotach.

Ile to już razy odgłosy wiatru brzmiały jak piskliwe wołanie kobiety? Nienawidził tego cienkiego zawodzenia. Przyszedł, żeby… prowadzić śledztwo i nie potrzebował dodatkowych atrakcji.

Przesunął snop światła po łóżku ostatni raz, a potem przeszedł przez pokój w kierunku szafy. Jedną ręką chwycił gałkę, w drugiej trzymając latarkę, i szarpnięciem otworzył drzwi.

Szafa była pusta.

Cóż, czego się, do diabła, spodziewałeś? Że wypadną na ciebie zwłoki Ronalda Edwardsa?

Obejrzał wnętrze szafy. Przesuwał palcami po powierzchni brudnej półki, aż dotknął szorstkiego materiału. Ściągnął z półki to coś i przekonał się, że to damska torebka albo torba podróżna. Zawiesił ją na ramieniu i znów zaczął chodzić po pokoju.

Pamiętał tamten wieczór, jakby to było wczoraj. Wrócił tu dopiero teraz. Nie miał wyboru. Wzdrygnął się pod wpływem poczucia winy, gdy próbował sobie przypomnieć, ile razy wcześniej się tu wybierał, ale nigdy nie doszedł.

Była wtedy taka przerażona. Do diabła, on też. Zrobił to, co mu kazano, i nie miał najmniejszych wątpliwości, że postąpił słusznie. Ale myślał tak tylko na początku. Przez te wszystkie lata mówił sobie, że był młody i przestraszony, ale tak naprawdę to po prostu nie miał wtedy jaj.

Ta scena nigdy do końca go nie przekonała. Nawet jego niedoświadczone wtedy oko widziało, że coś się nie zgadza…

Wrócił z nadzieją, że teraz się tego dowie.

Zrekonstruował w myślach tamten wieczór najlepiej, jak potrafił.

Casey była na korytarzu. Miała na sobie białą bawełnianą sukienkę, która uwydatniała jej figurę. Drżała. Przycupnęła w kącie, ściskając ramionami nogi i kwiląc. Zdjął kurtkę i ją okrył. Nie chciał, żeby ktokolwiek patrzył na nią, gdy jest w takim stanie. Pamiętał, jak wyglądała. Jakby życie z niej uszło.