Wszedł do pokoju i omal nie zwymiotował. Nigdy wcześniej nie widział tyle krwi. To był horror. Krew, zgęstniała od powietrza, ciekła po ścianie nad łóżkiem. Czerwone krople pokrywały cały nocny stolik. Różowa lampa z baleriną jarzyła się szkarłatnie. Nie wiedział, jaki kolor ma pościel, bo przemoczyła ją krew.
Potem zobaczył ciało, owinięte prześcieradłami. Kiedy odciągnął na bok przykrycie, zobaczył martwe oczy Ronalda Edwardsa.
Wtedy się zrzygał. Tam właśnie, na cholernym miejscu popełnienia przestępstwa, opróżnił żołądek ze wszystkiego, co do niego wepchnął tamtego dnia. Nic nie mógł na to poradzić.
A oni po prostu stali obok i na niego patrzyli.
Kiedy już oczyścił się, jak mógł najlepiej, chusteczką, trudno było odgrywać rolę wielkiego groźnego szeryfa.
Bentley o tym wiedział. I wykorzystał to.
Znów rozległ się ten hałas, wytrącając go z zamyślenia. Tym razem brzmiało to nie jak krzyk, ale jak kwilenie.
Roland wyszedł z pokoju, żeby jednak zbadać, co to za dźwięk.
Zbiegł schodami, po niepokoju o własne bezpieczeństwo nie zostało nawet śladu. Zatrzymał się, kiedy dotarł do najniższego stopnia.
– Pomocy!
Przebiegł przez pokój od frontu i otworzył drzwi prowadzące na werandę.
To była ona.
Krwawiła, ubranie przylegało do niej jak celofan. Krótkie, mokre od deszczu loki oklapły. Jęczała oparta o dom, nieświadoma jego obecności.
– Casey – szepnął, nie chcąc jej przestraszyć. Przekręciła głowę na bok i zobaczył, że jednak się zlękła.
Próbowała wstać.
– Już dobrze. Już dobrze, Casey. – Wyciągnął do niej rękę. Chwyciła ją i uniosła się do pozycji stojącej, wykorzystując jako podporę tylną ścianę werandy.
Okiennice waliły w spróchniałe drewno. Ulewny deszcz łomotał w daszek werandy. Rzucił szybkie spojrzenie w górę, mając nadzieję, że wiatr nie zerwie dachu. Kamienna ścieżka wiodąca do drzwi wejściowych dawno już została zalana i poziom wody szybko się podnosił. Żałował teraz, że przyszedł pieszo; wolałby mieć tutaj służbowy wóz z radiostacją i ogrzewaniem.
Przede wszystkim powinien zabrać Casey do środka i obejrzeć jej obrażenia. Delikatnie uniósł ją w ramionach i otworzył drzwi z siatką, potem pchnął je na bok. Obrzucił wzrokiem pokój. Nie było gdzie jej położyć. Bez namysłu wbiegł po schodach i wszedł do pokoju, którego widok zaledwie parę sekund wcześniej wywołał u niego dreszcze.
Ostrożnie ułożył ją na poplamionym materacu. Nadal jęczała i przewracała się z boku na bok. Widział po szklistości jej oczu, że nie ma pojęcia, co się dzieje.
Chusteczką osuszył jej mokrą twarz, szukając źródła krwawienia.
Na jej prawej skroni zobaczył świeżą ranę, mającą mniej więcej pięć centymetrów długości. Wyciągnął prędko latarkę z kieszeni na biodrze i poświecił nią, żeby lepiej się przyjrzeć.
Rana wydawała się głęboka. Powinien zabrać ją do szpitala albo przynajmniej do Blake’a, żeby lekarz założył szwy.
Ale wtedy będzie musiał odpowiedzieć na pytania. Była to ostatnia rzecz, jakiej pragnął.
Casey miotała się, jakby miała gorączkę. Do diabła, może była chora, a on o tym nie wiedział. I dlaczego, do jasnej cholery, tu przyszła? A przede wszystkim dlaczego, do diabła, on sam tu przyszedł?
Pozna odpowiedzi, jak tylko dziewczyna zacznie składnie myśleć. Oczyścił jej ranę, jak umiał najlepiej.
– Co… gdzie jestem?
Parker odgarnął mokre włosy Casey i nadal uciskał jej ranę.
– Już dobrze. Jesteś ze mną. Nie pozwolę, żeby cokolwiek ci się stało – powiedział, mając nadzieję, że tym razem naprawdę do tego nie dopuści.
Casey usiadła, opierając się o ścianę. Patrzył, jak skupia uwagę na pokoju, i zobaczył w jej oczach pytania.
– Szeryfie? – odezwała się słabym głosem.
– Tak. Musisz leżeć nieruchomo, jesteś ranna.
Spojrzenie zielonych oczu stało się badawcze.
– Co mi się stało? Dlaczego pan tu jest?
– Myślę, że wiatr oderwał skrzydło okiennicy i trafiło cię w skroń głowy.
– Tak, wiatr. Ale… Nie! Zobaczyłam cień, kiedy otworzyłam drzwi. Potem zapadła ciemność. – Usiadła na łóżku. Krwawienie ustało. Wyjęła chusteczkę higieniczną z kieszeni spodni i przesunęła nią po ranie.
– Muszę zabrać cię do szpitala albo przynajmniej do doktora Huntera, żeby cię obejrzał. Rana jest dość głęboka.
– Nic mi nie będzie – powiedziała, zsuwając się wolno z brudnego materaca. Pochodziła po pokoju, podeszła do szafy, stanęła koło okna bez zasłony, po czym odezwała się poważnym tonem:
– To tu, prawda?
Nie musiał pytać, co ma na myśli.
– Tak, tutaj.
Odsunęła się od okna i zatrzymała w nogach łóżka.
Roland zobaczył, że Casey wpatruje się w plamy na materacu, i zdał sobie sprawę, jakie to było głupie, że przyniósł ją akurat do tego pokoju.
Przeniosła na niego wzrok.
– Szeryfie, czy mogłabym pobyć tu przez chwilę sama?
Nie sądził, żeby leżało w jej interesie pozostawienie jej w tym pokoju, ale już i tak nawalił, kiedy ją akurat tu przyniósł. Co złego mogło się stać, jeśli spędziłaby parę minut sama?
– Pewnie.
Cicho wyszedł, modląc się, żeby jego decyzja była słuszna. Nie mógł pozwolić, nie pozwoli, aby stała się jej jeszcze jakaś krzywda.
19
Casey rozejrzała się po pokoju i próbowała sobie przypomnieć, jak to było mieszkać tu, spać, marzyć, zabić. Nie mogła.
Patrzyła na swój dawny pokój oczami obcej osoby.
Materac w pasy był zepchnięty na ścianę. Koło łóżka stał nocny stolik pokryty wieloletnim kurzem.
Spojrzała pod nogi. Drewnianej podłogi, kiedyś może lśniącej i gładkiej, nie było prawie widać spod warstwy mysich odchodów i brudu. Coś, co mogło przed laty uchodzić za narzutę, ciśnięte w nogach łóżka było tylko cienkim pasem tkaniny. Podniosła ten wytarty kawałek materiału i zobaczyła spłowiały deseń. Kaczki i króliki? Koc dziecka. Jej? Nie wiedziała.
Położyła go na miejsce i podeszła do szafy. Zawahała się.
Czy to było dziecko? Nie, to była młoda dziewczyna. Ściągała ubrania z wieszaków. I była rozgniewana. Dość rozgniewana, by zabić.
Stojąc w drzwiach szafy, wiedziała, że ta dziewczyna to ona sama. Nie chcąc zakłócać wspomnień, weszła do ciemnej szafy i zamknęła oczy.
Wpychała koszulki i parę dżinsów do swojej torby na książki. Musiała się śpieszyć.
Dzisiaj ucieknie z tego piekła. Pojedzie do Atlanty i wkrótce nie zostanie nawet cień. Wszystkie ślady po nim znikną. Przestała na chwilę się pakować i pomyślała o swoim planie. Czy było w nim coś niewłaściwego? Nie! Nie będzie się zastanawiać, czy powinna tak postąpić. Nikt przy zdrowych zmysłach nie mógłby jej potępić za to, co zamierzała zrobić.
Casey poczuła, że gorące Izy płyną jej po twarzy. Wstyd, strach i wściekłość, których doświadczyła jako młoda dziewczyna, powróciły z całą siłą. Tylko że tym razem wiedziała dlaczego. I tym razem rozumiała. Przypominała sobie stopniowo swoją przeszłość dokładnie tak, jak przewidywał doktor Macklin.
Roland wytężył słuch. Było cicho. Nie chciał jej przeszkadzać, ale musiał się upewnić, że nic jej nie jest, więc wspiął się po schodach.
Stała przy oknie. Wydawała się głęboko zamyślona. Cicho podszedł do niej i poprowadził ją do drzwi.
– Chodźmy stąd.
– Dobrze.
Zeszli ramię przy ramieniu schodami do pokoju od frontu. Parker szukał miejsca, gdzie mogliby usiąść, ale wszystko było brudne i zaśmiecone, tak że nie było gdzie.