Doszli do skraju posiadłości, zatrzymawszy się raz po drodze, żeby się pocałować. Casey zaakceptowała rozwój jej związku z Blakiem. Pośród całego wzburzenia i dezorientacji, jakie czuła, jedyną rzeczą, która pozostawała tak klarowna i czysta jak woda płynąca z fontanny, było jej uczucie do tego cudownego, dobrego mężczyzny, który przez ostatnie dni wniósł światło i porywy szczęścia w jej ponure i przerażające życie.
Zawrócili w kierunku werandy, oboje zatopieni w myślach. Casey zobaczyła małą wozownię na skraju ogrodów i zapytała o nią Blake’a.
– Mieszka tam Hank. Jest tak, odkąd twoja matka go zatrudniła. To chyba było zaraz po ślubie jej i Johna.
– Nie lubię go. – Dotknęła trzech małych szwów na swojej skroni. – Szeryf Parker powiedział ci, że uderzyło mnie skrzydło okiennicy, które porwał wiatr podczas burzy, ale ja znam prawdę.
– O czym mówisz?
– Uderzył mnie człowiek. W chwili gdy położyłam rękę na drzwiach z siatką, żeby je otworzyć, usłyszałam hałas. Padało tak mocno, że ledwie można było coś złowić uchem, ale usłyszałam, jak ktoś podchodzi do mnie z tyłu. Zostałam uderzona i napastnik uciekł, ale zdążyłam się odwrócić i zobaczyć go w przelocie.
– Czy powiedziałaś o tym szeryfowi? Casey, jest duże prawdopodobieństwo, że morderca wciąż przebywa na wyspie. Może znowu zaatakować! – Chwycił ją i przyciągnął do siebie.
– To był on. – Wskazała ruchem głowy wozownię.
– Hank?
– Tak, Hank.
Blake puścił ją.
– Zabiję go, Casey. Przysięgam, że go zabiję!
Rzucił się w stronę wozowni, a ona przez chwilę wpatrywała się ze zdumieniem w jego oddalające się plecy, po czym pobiegła za nim, mając nadzieję, że powstrzyma go od zrobienia czegoś, czego oboje będą żałowali.
– Blake, nie! – krzyknęła.
Wyszedł zza małej wozowni, kręcąc głową.
– Sukinsyna nie ma!
– Blake, to nie ma znaczenia. Proszę, nie rób niczego, kiedy on wróci. Nie zniosłabym tego, gdyby coś ci się stało.
– Nie martw się, Casey, raczej nie zabiję tego drania. Zabrał wszystkie swoje rzeczy, cały majdan. Nie ma go od dawna.
– Co to znaczy?
– Myślę, że Hank chciał zniknąć, zanim przypomnisz sobie to, co właśnie mi powiedziałaś.
– Blake – niepokój przenikał każde jej słowo – czy to możliwe, że Hank miał coś wspólnego ze śmiercią Ronniego?
– Nie sądzę. Dowiemy się, jak tylko przyjedzie ten kumpel Parkera. Najprawdopodobniej szeryf będzie wtedy miał od razu dość dowodów, by dokonać aresztowania.
Jeśli tak będzie, miała ochotę dodać Casey.
– Ale dlaczego Hank miałby chcieć mnie skrzywdzić?
– Tylko zgaduję, ale moim zdaniem ktoś poprosił go czy raczej zapłacił mu, żeby cię uciszył. Myślę, że oboje wiemy, kto to jest.
– Zawsze chodzi o tę samą osobę, prawda?
– Wydaje się, że dni drogiego Bentleya jako wolnego człowieka są policzone.
26
Jason Dewitt, potykając się, wszedł na pogrążoną w ciemnościach werandę i opadł na jeden z białych wiklinowych foteli rozstawionych niedbale wokół stołu. Zaparło mu dech w piersi, kiedy zdał sobie sprawę, jak niewiele brakowało, żeby zabił go szalony kierowca. Valium, które łyknął wcześniej, pozbawiło go przytomności i spał przez dwie godziny w przydrożnym rowie. Zgubił mapę i wędrował po wyspie, aż wylądował na frontowej werandzie domu doktora Blake’a Huntera. Gdzieś po drodze zgubił też zawartość saszetki. Kiedy coś partolił, robił to maksymalnie.
Lekarstwa, które na pewno znajdzie w środku, legalne lekarstwa, doprowadzą do doktora Huntera. On wtedy będzie już znów na promie, wracając do tego okropnego hotelu w Brunswicku. Bentley nigdy już nie wymówi ani słowa. Najpóźniej w południe mógłby być z powrotem w Atlancie i szukać miejsca na nowy gabinet.
Doskonale.
Poruszył klamką u drzwi wejściowych. Zamknięte na klucz, tak jak powinno być. Teraz musiał tylko wymyślić, jak dostać się do środka. Rozejrzał się po werandzie, mając nadzieję, że znajdzie coś, czym wyłamie zamek.
Miał już zrezygnować i obejść dom, żeby spróbować z tyłu, ale zatrzymał się nagle, kiedy zdał sobie sprawę, że nie potrzebuje żadnego narzędzia, bo poradzi sobie z zamkiem inaczej. W kącie werandy stała ogromna gliniana donica z geranium. Ludzie trzymali klucze pod doniczkami. To wtedy poczuł, że coś twardego dźga go w plecy.
Upuścił donicę. Ziemia, kwiaty i gliniane skorupy poleciały we wszystkich kierunkach.
– Kim, do diabła, jesteś? – usłyszał. Nie poruszył się, ale tylko dlatego, że zamarł ze strachu. – Spytałem: kim, do diabla, jesteś?
Myśl szybko, skurwysynu, myśl szybko!
Nagle zachciało mu się płakać. To cholerne valium spowolniło jego myślenie i odruchy. Obracając się jak zataczający kola dziecinny bączek, zamierzył się na właściciela pistoletu. Nie dość szybko, pomyślał, gdy poczuł, że pięść grzmotnęła go w szczękę. Upadł na podłogę i jęczał.
– No – ponownie odezwał się stojący nad nim mężczyzna – dam ci jeszcze jedną szansę, żebyś powiedział mi, co, do diabła, robisz na werandzie doktora.
– Jestem chory… – Naprawdę nie czuł się dobrze. Dotknął policzka i wiedział, że zsinieje za parę minut.
– A więc dlaczego nie powiedziałeś od razu? Jezu Chryste! Chodź tutaj. – Jason został uniesiony w powietrze.
Potężna, niezgrabna postać opuściła go na fotel.
Siedząc w tym samym wiklinowym fotelu, gdzie kilka minut wcześniej planował włamanie, próbował sobie wyobrazić straszliwą chorobę, która sprowadziłaby go do tego zapomnianego przez Boga miasteczka w środku nocy. Sam był lekarzem, więc nie wyglądało to za dobrze. Będzie się martwił, kiedy przyjdzie na to czas.
– No – mężczyzna zasiadł w fotelu – nie mogę pana zostawić w tym stanie. Zabiorę pana do Memorial i poproszę, żeby pana zbadali.
– Ehm… nie, czuję się świetnie, naprawdę. – Jason z wysiłkiem stanął na nogi. – To było chyba coś, co zjadłem. – Poklepał się po brzuchu, potem zgiął się wpół dla efektu. – To przejdzie.
– Nie, nie zostawię pana tutaj. Uderzyłem pana, więc muszę zatroszczyć się o pana samopoczucie. Lekarze w szpitalu są tak samo godni zaufania jak doktor Blake.
Jason zrozumiał, że to ostatnia okazja, żeby zwiać. Zeskoczył z werandy po schodkach najszybciej, jak mógł, ale nie był wystarczająco szybki. Przeklął valium, gdy olbrzym chwycił go od tylu, szarpnął za ramiona, a potem boleśnie je przytrzymał, nakładając i zamykając kajdanki.
– Chodźmy.
Jezu, Święta Mario, Matko Boża! Wpadł w pułapkę.
Norma Bentley rzuciła pustą butelkę po wódce na podłogę. Przez ostatnie trzy godziny te obrazy nadal przesuwały się przed jej oczami. Usiadła w łóżku, ściągnęła spódnicę i cisnęła na podłogę obok butelki po wódce. Jej rajstopy były podarte w strzępy. Rzuciła je na spódnicę. Zerwała z siebie bluzkę, nie dbając o to, że guziki z masy perłowej potoczyły się po podłodze. Miała tylko jeden but. Drugi zgubiła po drodze.
But. O, tak. To jej but znalazła wczoraj w głębi szafy męża. Tej dziewczyny. Kiedy zapytała o to Roberta, zachował się tak, jakby nie wiedział, o czym ona mówi.
– Ile wypiłaś w czasie lunchu, Normo? – zapytał.
– O wiele za mało. – Pochodziła po jego biurze, otwierając i zamykając szuflady, przeglądając dokumenty. – Gdzie je włożyłeś? – spytała bełkotliwie.
– Co włożyłem, Normo? Mam dużo pracy. Musisz wrócić do domu. Powiem Becky, żeby cię zawiozła. – Stuknął w interkom stojący na biurku.