Wyczuwała ich pustkę, osamotnienie, strach. Gdy skręcała za ostatni załom, zatrzymała się i rozejrzała. Niebieskoszare ściany stały jak pokonani żołnierze po ostatniej potyczce z rycerstwem. Echo powtarzało zawodzenia rannych, trwała walka o przetrwanie. Ona już nie będzie musiała jej toczyć. Dla niej walka się skończyła. Wracała do domu, do własnego życia. Zabrali jej dziesięć lat. Tych straconych lat nigdy nie odzyska.
Gdy stanęła na schodach podniszczonego budynku, rzuciła ostatnie spojrzenie na pierwsze piętro i wypatrzyła okno swojego dotychczasowego pokoju. Żelazna siatka uwięzi kogoś innego. Ona odsiedziała swoje. Dreszcz przebiegł jej po kręgosłupie, a żołądek zacisnął się w oczekiwaniu na to, co się zdarzy. Po raz pierwszy w dorosłym życiu była wolna.
Adres na skrawku papieru nic jej nie mówił. Nie pamiętała, żeby kiedyś tam mieszkała. Nie miała żadnych skojarzeń.
Jej umysł przypominał startą do czysta tablicę.
Znajdowała się na skraju wyspy Sweetwater, zgodnie z tym, co głosił wyblakły napis na tablicy przybitej do zbutwiałego kołka. Do centrum miasta było jeszcze półtora kilometra. Najwyraźniej na tym krańcu wyspy nie było utwardzonych dróg. Czerwona glina pozostawiała warstewkę kurzu na szpitalnych tenisówkach. Sierpniowe słońce paliło jej bladą skórę, przypominając, gdzie spędziła ostatnie dziesięć lat. Wychodzenie na dwór nie było zakazane w szpitalu, a jednak Casey nie pamiętała, by spędziła więcej niż godzinę dziennie na zaniedbanych trawnikach szpitala.
Szpital znajdujący się na południowym krańcu wyspy pozostawał odosobniony, podobnie jak jego mieszkańcy. Ceglane mury nie pozwalały wyjrzeć poza jego teren. Casey nigdy nie odważyła się wyjść za mury. Teraz, idąc pokrytą kurzem drogą, oglądała wyspę. Szukała czegoś znajomego, co przywołałoby przeszłość i zmieszało ją z przyszłością.
Jej życie w szpitalu było nudne, jeśli wyłączyć potyczki z lekarzami i walkę z igłami, które posyłały ją do krainy marzeń. Stale zamroczona, często odnosiła wrażenie, że coś sobie przypomniała. Czasami krótkie, przelotne myśli przebiegały przez jej głowę, ale przerywało je ostre ukłucie igły.
Nie miała żadnego dowodu. Niczego. Tylko szare rozmazane obrazy, które wyłaniały się z podświadomości.
Teraz było inaczej. Każdy krok w kurzu wiódł ją ku wolności. Miała późno zacząć, ale zacząć od nowa. Była wolna. Mogła być kimkolwiek.
Ponieważ śpieszyła się do wolności, nie przeszkadzał jej sierpniowy upal ani to, że zaschło jej w gardle. Jednak nie odmówiłaby, gdyby ktoś poczęstował ją zimną coca-colą.
Sandra opowiedziała jej pokrótce historię wyspy, mówiąc, że jej mieszkańcy tworzą zamkniętą grupę i że wielu wywodzi się od Thomasa Carnegiego, który w końcu osiemnastego wieku kupił Sweetwater, która w czasach świetności znana była jako jedna ze Złotych Wysp. Carnegie zbudował wiele rezydencji i chociaż w latach dziewięćdziesiątych nie było to już idealne miejsce na towarzyskie spotkania, niektóre tradycje pozostawały bardzo żywe. Casey ciekawiło, jakie to były tradycje. Południową Georgię nadal charakteryzowała ignorancja, o której lepiej było zapomnieć. Przynajmniej Casey tak uważała. Chociaż przebywała w zamknięciu, w chwilach jasności umysłu czytała gazety i wiedziała, że rasizm i nienawiść nadal kryją się pod powierzchnią mętnych wód południowej subtelności. Zastanawiała się, jak ludzie ze Sweetwater ją przyjmą.
Dostrzegła dwóch chłopców, którzy jechali w jej stronę na rowerach. Narażając ich i siebie na skutki kolizji, stanęła na ich drodze. Zatrzymali się i patrzyli na nią wyczekująco.
Wyższy z nich, który wyglądał na mniej więcej dwanaście lat, chichocząc, spojrzał przez ramię na swoją mniejszą wersję. Bracia, pomyślała. Obszerne podkoszulki z wizerunkami gwiazd rocka zwisały do ich podrapanych kolan, a kilka srebrnych kółek zdobiło uszy.
– Cześć, hm… przepraszam, chłopcy, czy znacie ten adres? – Casey przebiegł lekki dreszcz, a jej ręka drżała, gdy podawała kartkę starszemu z chłopców. Nie przypominała sobie, by kiedykolwiek znalazła się w pobliżu dzieci.
Chłopiec wziął kartkę.
– Taaa, wiem, gdzie to jest. Przejdź trzy kwartały, potem skręć w lewo. To jakieś półtora kilometra, potem znów w lewo. Kiedy już będziesz przy bramie, po prostu powiedz im, kim jesteś, i cię wpuszczą.
– Powiem komu? – zapytała.
– Ochroniarzowi, wariatko. Mieszkasz tam? – zapytał starszy z chłopców, a potem popatrzył na brata, wywracając oczami.
– Uhm, tak. Dzięki. – Skręciła w kierunku wskazanym przez chłopca. Nazwał ją wariatką. Czy to było aż tak widoczne? Popatrzyła na długą, ponurą brązową koszulę, którą miała na sobie, na białe płócienne tenisówki. Ubierała się w ten sposób od tak dawna, że nigdy się nad tym nie zastanawiała. Do teraz.
Na kieszeni koszuli wyblakłymi czarnymi literami było napisane: „Zakład dla Umysłowo Chorych w Sweetwater”.
Nic dziwnego, że chłopcy patrzyli na nią z uśmieszkiem. Dobroczyńcy szpitala nie byli zbyt szczodrzy i wszyscy, którzy mieli nieszczęście miotać się za jego murami, dostawali takie same ubrania, co miało uświadomić pacjentom, że gdy powstają różnice, rodzą się kłopoty.
Casey nigdy nie mogła pojąć logiki takiego stwierdzenia, ale nie dbała o to. Po prostu istniała. Jej życie było środkiem prowadzącym do celu. A jednak nie umiała odkryć, jaki dokładnie był ten cel, dopóki dwa miesiące temu nie powiedziano jej, że wkrótce wyjdzie ze szpitala.
Doszła do końca ulicy i skręciła w lewo. Miała nadzieję, że chłopiec podał jej właściwe wskazówki. Zatrzymała się. Dostrzegła swoje odbicie w oknie samochodu i wpatrzyła się w ten rozmazany obraz. Czarne włosy, kiedyś długie i lśniące, sterczały na wszystkie strony. Twarz wydawała się zmęczona i jakby zapadła się do środka. W ciągu ostatnich dziesięciu lat jej głównym problemem nie było bynajmniej to, jak wygląda.
Skrzypiąca zardzewiała tablica informowała, że na wyspie Sweetwater mieszka dwa tysiące ludzi. Casey musiała przygotować się na spotkanie, którego zaczęła się obawiać. Miała nadzieję, że ta wizyta rzuci światło na jej przeszłość, której nie potrafiła wskrzesić. Jeśli przeszłość była zapowiedzią przyszłości, Casey nie wiedziała, w jaki sposób wydobędzie odpowiedzi od unikającej ich udzielania kobiety. Pomyślała, że nawet gdyby znalazła sposób, by od matki uzyskać wyjaśnienia, to na pewno nie byłyby obszerne, bo matka nigdy nie chciała rozmawiać o przeszłości. Casey była zbyt szalona, żeby się tym przejmować. Ale to było wtedy.
Szła powoli ulicą w słonecznym skwarze. Wyglądało na to, że sklepy tego dnia już zamknięto. Chodniki były puste. Dzieci najwyraźniej siedziały w domu, a wszyscy ci, którzy mogliby się zmierzyć z sierpniowym upałem, uznali go za zbyt męczący, albo też, myślała, w miasteczku tej wielkości ludzie śledzili otoczenie ukryci za koronkowymi firankami. Od czasu do czasu zerkali przez te odziedziczone po przodkach przezroczyste zasłony i miało im to wkrótce dostarczyć widoku, którego się spodziewali. Casey skarciła się w myślach. Ludzie na nią nie czekali. Byli prawdopodobnie w domach i zajmowali się swoimi rodzinami. Czego się spodziewała? Sensacji? Zwolnienie najsłynniejszej pacjentki zakładu w Sweetwater. Szalonej dziewczyny.
Po obu stronach wąskiej ulicy rozlokowały się sklepy. Niektóre znajdowały się w starszych domach, inne wyglądały nowocześnie, ale duże okna i przeszklone drzwi nie pasowały do staroświeckiej zabudowy miasteczka. Gliniane donice z geranium zagradzały dostęp do szklanych drzwi Agencji Nieruchomości Bentleya, jednak takie zabezpieczenie byłoby śmieszne dla ewentualnego intruza.