Выбрать главу

– Co to, do diabła, ma znaczyć?! Przecież pan jej nie znał! Nie ma pan pojęcia, co nas łączyło!

– Wiem to, czego dowiedziałem się od ciebie, Rick – mruknął. – I bardzo chciałbym dowiedzieć się więcej.

Richardson patrzył na niego przez chwilę, a potem odwrócił głowę.

– Nie chcę o niej teraz rozmawiać.

Ben obserwował pacjenta, który zaczął nerwowo krążyć po pokoju.

– Czemu nie? – spytał.

Mężczyzna obrócił się w jego stronę.

– Bo nie! To powinno wystarczyć. Ciągle się pan mnie czepia. Tak jak moja żona i mat… O cholera!

– Więc matka się ciebie czepiała, Rick?

Pacjent zaczerwienił się aż po korzonki włosów.

– Przecież mówiłem, że nie chcę teraz o niej rozmawiać.

– Dobrze. Mamy jeszcze trochę czasu. Powiedz, o czym chcesz porozmawiać?

Jak było do przewidzenia, mężczyzna wybrał temat budzący znacznie mniejsze emocje i zaczął opowiadać o swojej pracy. Jednocześnie wciąż krążył po pokoju. Ben, który go śledził, w pewnym momencie dostrzegł swoje odbicie w dużym, antycznym lustrze, które kupił, żeby uczcić dwudziestego piątego pacjenta. Dwudziestego piątego! Jeszcze półtora roku temu pracował w zgranym zespole, gdzie miał zapewnione spokojne miejsce pracy. Zrezygnował z tego wszystkiego, żeby pojechać za swoją matką do Nowego Orleanu. Jej decyzja była dla niego szokiem. Nagle zdecydowała się przenieść, a potem jeszcze wmawiała mu, że to był jego pomysł. Jednak w końcu musiał przyznać, że dzięki temu mógł się nareszcie zorientować w sytuacji matki.

Po przyjeździe na miejsce miał trochę czasu i mógł się jej lepiej przyjrzeć. Dostrzegł niepokojące sygnały, których nie widział albo nie chciał widzieć wcześniej. Testy jednoznacznie wykazały, że ma początki choroby Alzheimera. To był kolejny szok. Poczuł gwałtowne wyrzuty sumienia z powodu swoich zaniedbań. Powinien był wcześniej zauważyć niepokojące objawy. Jest w końcu lekarzem! Powinien był wcześniej rozpoznać symptomy. Matka od dawna myliła ludzi i zdarzenia, często zapominała o różnych sprawach. Jednak Ben kładł to na karb roztargnienia. Przecież wiele osób postępowało tak samo. Ale musiał stawić czoło prawdzie. Nie mógł wmawiać sobie, że jest po prostu roztargniona.

Pół roku po przenosinach do Nowego Orleanu zdołał ją przekonać, że będzie jej lepiej, kiedy znajdzie się pod stałym nadzorem.

– Znowu myślałem o umieraniu.

Ben wyprostował się i ponownie skupił wyłącznie na pacjencie. Nie powinien myśleć o swoich sprawach w czasie terapii.

– Opowiedz mi o tym, Rick.

Mężczyzna wzruszył ramionami.

– Nie ma tu nic do opowiadania.

– Gdyby nie było, tobyś o tym nie wspominał. Czy myślałeś o własnej śmierci, czy tylko wyobrażałeś sobie świat bez ciebie?

– Po prostu… zniknąłem. Nagle okazało się, że mnie nie ma.

Ben odetchnął z ulgą. Oczywiście nie należało lekceważyć tego rodzaju myśli, ale z drugiej strony nie wskazywały one na bezpośrednie zagrożenie pacjenta. Rick myślał już wcześniej o śmierci, wtedy, kiedy przechodził największe stresy.

– I jak się wtedy czułeś?

– Byłem zły. – Rick przystanął i spojrzał na Bena. Jego przystojna twarz wykrzywiła się pod wpływem gniewu, a może bólu. – Nikt tego nie zauważył. Nikogo to nie obchodziło. Po prostu wszyscy dalej się bawili.

Zabawa. Życie. Ben doskonale to rozumiał. Poprawił się na swoim miejscu.

– Przypomina to twoje odczucia dotyczące śmierci matki. Ciekawe, prawda? Gniew i poczucie izolacji, ale też brak jednoznaczności. Swoista nie definiowalność emocji. Przemyśl to wszystko. Porozmawiamy o tym w czasie następnej sesji.

Ben wstał, dając w ten sposób znak, że czas pacjenta minął. Odprowadził Ricka do drzwi i życzył mu dobrej nocy.

Patrzył jeszcze, jak wychodzi, a potem z uśmiechem wrócił do poczekalni. Richardson był dzisiaj jego ostatnim pacjentem. Musiał jeszcze przejrzeć notatki i uporządkować biurko, a potem będzie mógł nareszcie odpocząć. Dwa wolne dni! Tego właśnie potrzebował.

Chciał poświęcić ten czas swojej książce. Było to popularnonaukowe opracowanie, dotyczące wpływu traumatycznych doświadczeń z dzieciństwa na osobowość jego pacjentów.

Po raz pierwszy pomyślał o niej, kiedy pracował jako psycholog w klinice w Atlancie. Leczył wtedy nieodpłatnie pacjentów. Umocnił się jeszcze w swoim postanowieniu, kiedy zajął się pacjentami z grupy Peachtree Road. Byli to zupełnie inni ludzie, a mimo to zaobserwował u nich podobne prawidłowości jak u pacjentów z kliniki.

Wówczas zdał sobie sprawę z dwóch rzeczy. Po pierwsze, że przemoc dotykała dzieci z bardzo różnych rodzin, niezależnie od ich zamożności czy rasy. Po drugie, że efekty tych strasznych doświadczeń są przewidywalne i ujawniają się w późniejszych, dorosłych patologiach. Zaczął studiować fachowe książki na ten temat i czytać opisy poszczególnych przypadków dostępne w szpitalach. Po tych wszystkich badaniach Ben nareszcie zrozumiał, jak powinna wyglądać jego książka. Wiedział, że nie będzie to ani pierwsza, ani ostatnia pozycja na ten temat, dlatego chciał, żeby była dostępna dla jak najszerszej publiczności. W duchu liczył na to, że może ona mieć zarówno edukacyjne, jak i terapeutyczne działanie.

Kiedy zaczął ją pisać, stała się jego obsesją. Poświęcał jej tyle czasu, ile tylko mógł.

Wychodząc z gabinetu, raz jeszcze spojrzał na swoje odbicie w antycznym lustrze. Obraz zamigotał i Ben zatrzymał się zadziwiony. Przez ułamek sekundy wyglądał jak ktoś zupełnie inny. Tylko kto, na miłość boską? Potrząsnął głową. Tak jak jego pacjent? Jak Rick Richardson?

Uśmiechnął się do siebie, myśląc o znerwicowanym młodym człowieku. On miałby wyglądać jak ten przystojniak Richardson?! Mógł tylko o tym marzyć! Przez chwilę patrzył na swe odbicie. Średni wzrost, średnia budowa i taka sama uroda. Brązowe oczy. I okulary, które sprawiały, że wyglądał jak mól książkowy, którym był w istocie.

Nie, nie wygląda na podrywacza. I nigdy nim nie będzie. Kobiety nie mdlały na jego widok. Wcale za tym nie tęsknił. Wiedział, że jest inny. Oczytany, opanowany, troskliwy. Kiedyś, kiedy znajdzie odpowiednią partnerkę, ożeni się i będzie dbał o rodzinę.

Czuł się dobrze, będąc tym, kim był. Nigdy nie żałował swoich wyborów.

Uśmiechnął się kwaśno do swego odbicia, a potem zgasił światło i wyszedł z gabinetu. Następnie zamknął drzwi na klucz. To wszystko. Nie miał nawet recepcjonistki, ponieważ jej nie potrzebował. Sam umawiał się na spotkania, automatyczna sekretarka nagrywała wszelkie niezbędne informacje, zaś program komputerowy doskonale radził sobie z księgowością. Z przedstawicielem firmy ubezpieczeniowej spotykał się raz w roku. W niczym nie przypominało to pracy w Atlancie, gdzie miał bogato wyposażone biuro, a administracja rozrosła się aż do dwudziestu osób. Jednak tak naprawdę wcale mu tego nie brakowało. Wolał pracować sam.

Oczywiście niedługo będzie musiał kogoś zatrudnić, starał się jednak odwlec ten moment. Jego gabinet znajdował się tuż przy mieszkaniu w Garden District, miał tylko oddzielne wejście. Ben czuł, że obca osoba zepsuje klimat intymności, który otaczał to miejsce. Lecz życie miało to do siebie, że nieustannie przynosiło zmiany. Już dawno pogodził się z tą oczywistą, wręcz banalną prawdą.

Ben podszedł do stolika w poczekalni, żeby poprawić leżące na nim pisma. Dopiero wówczas zauważył jasnożółtą kopertę, leżącą na jednej z poduszek kanapy. Podniósł ją. Jego nazwisko znajdowało się w lewym górnym rogu. Poza tym nie było na niej stempli ani znaczków.

Otworzył ją zaciekawiony. Wewnątrz ktoś umieścił grubą książkę autorstwa niejakiej Anny North. Kiedy odwrócił ją, żeby przeczytać notkę z tyłu okładki i dowiedzieć się czegoś o autorce, jakaś kartka wypadła na podłogę. Ben kucnął i przeczytał: