Выбрать главу

Nagle zaczął drżeć ze strachu. Te jego utraty świadomości. Te bóle głowy. Noce, które przesypiał jak nieżywy, a potem czuł się tak, jakby rąbał drewno… Co się z nim działo? Czyżby lekarze jednak coś przeoczyli? Czyżby był poważnie chory?!

Z bijącym sercem oparł się czołem o kierownicę. Niepotrzebnie uruchomił swoją wyobraźnię. Lekarz, z którym rozmawiał o tym problemie, na pewno miał rację. Były to zaniki świadomości spowodowane intensywnym bólem, który wynikał ze stresu i napięcia. Ostatnio nie brakowało mu ani jednego, ani drugiego.

Najbardziej stresowało go to, że szalony zabójca zaczął igrać nie tylko z Anną, ale również z nim i jego pracą. Anna! Powrócił myślami do czwartku, kiedy odkrył, że myszkowała w jego papierach. Był na nią naprawdę wściekły. Poczuł się urażony. Anna okazała się oszustką niegodną jego przyjaźni. Podstępną żmiją. Jednak z czasem coraz bardziej łagodniał. Żałował wypowiedzianych w gniewie słów. Zrobiła to przecież ze strachu. Ktoś jej bez przerwy zagrażał, więc postanowiła działać. Sam ją utwierdzał w przekonaniu, że to musi być ktoś z jego pacjentów. Zresztą, wciąż w to wierzył.

Czy nie powinien zatem przekazać listy pacjentów policji?

Jęknął na znak protestu. Przecież nie może tego zrobić! Nie może ot, tak, ujawnić nazwisk cierpiących osób. Ludzi, którzy powierzyli mu swoje najskrytsze problemy.

Jednak wciąż umierają kobiety. Anna może być następna. Nie wolno mu patrzeć na to z założonymi rękami. Co prawda sprawdził już większość swoich pacjentów, ale wyniki testu nic mu nie dały. Mógł popełnić jakiś błąd lub morderca jest sprytniejszy, niż można by przypuszczać. Być może udałoby mu się uzyskać obietnicę od Malone’a, że nie będzie niepokoił nikogo z listy bez wyraźnej potrzeby. I może, kiedy będzie już po wszystkim, uda mu się znowu nawiązać kontakt z Anną.

Poczuł gwałtowny przypływ energii. Nareszcie miał jakiś cel. Jeśli jego plan się powiedzie, zaskarbi sobie wdzięczność Anny i sprawi, że Malone nie będzie już miał pretekstu, żeby się z nią spotykać.

Ben uruchomił samochód i wyjechał z parkingu. Musi działać szybko, zanim opanują go następne wątpliwości. Zatrzyma się tylko w gabinecie, żeby zabrać papiery, i pojedzie prosto na posterunek. Uśmiechnął się, wyobrażając sobie zdziwienie Quentina Malone’a, gdy wręczy mu w końcu listę, o którą tak zabiegał.

Trzydzieści pięć minut później doktor Walker dotarł na posterunek Siódemki i podszedł do biurka oficera dyżurnego. Przedstawił się i spytał, czy może rozmawiać ze śledczym Malone’em.

– Gdzieś wyszedł – poinformował policjant. – Ale jest jego partner.

Ben wahał się przez chwilę, ale był na tyle zdecydowany, że w końcu skinął głową. Cóż, nie zobaczy miny Malone’a, ale przynajmniej zrobi coś pożytecznego.

– Dobrze, może być.

– Nazywa się Terry Landry. – Oficer pokazał mu, gdzie ma iść. – Na pewno pan trafi. Landry jest wysoki, ma ciemne włosy i kolorową hawajską koszulę.

Ben podziękował mu i udał się we wskazanym kierunku. Nikt nie zwrócił na niego uwagi, kiedy wszedł do zatłoczonego ogólnego pomieszczenia. Od razu zauważył Landry’ego. Tylko on miał taką błękitnożółtoróżową koszulę. Partner Malone’a stał odwrócony do niego plecami i dyskutował o czymś zaciekle.

Psycholog ruszył w jego stronę i w tej chwili śledczy odwrócił się. Ben stanął i wybałuszył oczy. Żaden Terry Landry. Przed sobą miał Ricka Richardsona. Urzędnika średniego szczebla w Departamencie Turystyki.

Rick jest moim pacjentem, pomyślał. Nie, już nie, przecież przerwał terapię jakieś parę tygodni temu, przypomniał sobie.

Ben zaczął liczyć i poczuł, że robi mu się sucho w ustach. Po raz ostatni widział Ricka mniej więcej w tym czasie, kiedy zginęły mu klucze i kiedy dostał książkę Anny. Mniej więcej wtedy zamordowano pierwszą rudowłosą kobietę.

Z bijącym sercem zaczął sobie przypominać kolejne fakty, które dotyczyły Richardsona. Po pierwsze był wściekły na żonę za to, że go zostawiła i nie chciała zrozumieć. Po drugie był niezadowolony z pracy, a nędzne zarobki raniły jego dumę. Za tym wszystkim stała skrywana nienawiść do matki, która nim przez całe życie pomiatała. Wszystko pasowało.

Ben odwrócił się i z duszą na ramieniu wyszedł z pokoju. Nie sądził, by Rick, czy raczej Terry, go zauważył. Modlił się, żeby tak się nie stało. Bo jeśli jego podejrzenia się potwierdzą, to właśnie on może być seryjnym mordercą i na pewno nie ucieszy się z tego, że Ben go rozpoznał.

Podbiegł do samochodu, chociaż nogi miał jak z waty. O dziwo nic go jednak nie bolało. Dopiero kiedy znalazł się w bezpiecznym miejscu, spojrzał w stronę wejścia do budynku.

Terry Landry stał na szczycie schodów i rozglądał się uważnie dookoła, jakby kogoś szukał.

– Sukinsyn! – Ben przekręcił kluczyki i silnik natychmiast zaczął pracować.

Wystartował z piskiem opon. Chciał jak najszybciej uciec. Uwolnić się od prześladowcy. Gdy przejechał parę przecznic i nie zauważył nikogo, kto by za nim jechał, odetchnął z ulgą. Zerknął jeszcze do wstecznego lusterka, a potem otworzył telefon i wybrał numer posterunku. Odebrał ten sam oficer dyżurny, z którym rozmawiał kilka minut temu.

– Tu Beniamin Walker – powiedział. – Chciałbym skontaktować się jak najszybciej ze śledczym Malone’em. Proszę mu powiedzieć, że chodzi o atak na Annę North. I że mam to, o co mu chodziło.

ROZDZIAŁ PIĘĆDZIESIĄTY PIERWSZY

Piątek, 2 lutego, godz. 14.00

Quentin zatrzymał się przed posterunkiem SWNP. Wyłączył silnik, ale nie wysiadł. Patrzył tylko przed siebie, starając się pogodzić z tym, co przed chwilą usłyszał od Bena Walkera. Rozmowa była krótka, ale nadzwyczaj treściwa.

Psycholog poinformował go, że Terry pod przybranym nazwiskiem był jego pacjentem, ale zrezygnował z terapii w tym samym czasie, gdy ktoś zaczął nękać Annę i dokonał pierwszego zabójstwa. Quentin zacisnął palce na kierownicy. Czuł, że przygniata go ciężar tego, co usłyszał. Wszystko świadczyło przeciwko jego partnerowi. Jego kłótnia z Nancy Kent. Barwione szkła kontaktowe. Złość i niechęć, do których sam się przyznawał. Atak na Penny. Pieniądze, które skądś nagle wziął… Lista była długa.

Quentin zaklął pod nosem. Wszystkie drobiazgi łączyły się w spójną całość. Mógł teraz jedynie pójść z tym do Terry’ego. Wymagały tego lata łączącej ich przyjaźni. Miał nadzieję, że partner wszystko wyjaśni, że w sposób nie budzący wątpliwości potrafi się przed nim wytłumaczyć.

Nie może przecież być mordercą!

Quentin znowu zaklął, tym razem głośniej. Nie, nie może tego zrobić, bo sprawy zaszły zbyt daleko. Musi iść prosto do szefowej i poinformować ją, czego się dowiedział. Zginęły przecież niewinne kobiety! Jeśli Terry nie popełnił tych zbrodni, na pewno potrafi się wytłumaczyć. Są przecież wyniki laboratoryjne, poza tym musi mieć jakieś alibi…

Wysiadł z wozu i pewnym krokiem ruszył w stronę posterunku. Szedł korytarzem, nie odpowiadając na pozdrowienia kolegów. W końca dotarł do gabinetu szefowej i zastukał. Wszedł, nie czekając na zaproszenie. Patti O’Shay spojrzała na niego znad papierów.

– Musimy pogadać – rzucił.

Skinęła głową.

– Zamknij drzwi.

Zrobił, jak prosiła, a potem podszedł do jej biurka i usiadł ciężko na krześle.

– Chodzi o zabójstwa kobiet.

Położyła dłonie na gładkim blacie.

– Mów.

Quentin międlił dłonie, nie bardzo wiedząc, jak zacząć.

– Najlepiej wyrzucić z siebie to, co najgorsze – dodała Patti po przedłużającej się ciszy. – Im szybciej, tym lepiej.