Zaciskając wargi, pochyliła się i poczuła nieprzyjemny odór od palca, jednocześnie słodki i kwaśny. Naturalny i chemiczny. Zatkała nos. Ciało obok paznokcia było sine, lakier, którym go pomalowano, zaczął się łuszczyć. Serwetka była mokra i lepka. Prawdziwy, pomyślała. Ten palec jest prawdziwy. Koszmar jeszcze się nie skończył.
Anna odskoczyła od lodówki, czując, jak żołądek podchodzi jej do gardła. Zadzwonił telefon. Z bijącym sercem podbiegła w stronę słuchawki. Jeszcze chwila i włączy się automatyczna sekretarka. W jej głowie zapaliło się ostrzegawcze światełko. Nie muszę go odbierać, powiedziała sobie. Telefon zadzwonił drugi i trzeci raz.
Powinnam zadzwonić po Malone’a.
Czwarty dzwonek. Chwyciła za słuchawkę.
– Tak, słucham?
– Harlow?
Nogi ugięły się pod nią. Lewą ręką złapała blat stołu, żeby utrzymać równowagę. Kurt.
– Nie przywitasz się ze starym znajomym? – zaśmiał się mężczyzna.
Zamknęła oczy.
– Czego chcesz?
– Może odrobinę uznania… Bardzo się namęczyłem, żeby zdobyć dla ciebie taki prezent.
Podniosła drżącą rękę do ust. Dobry Boże, tamta kobieta…
– Zrobiłem to tylko dla ciebie. Dla ciebie zabiłem je wszystkie.
Starała się nie wpadać w histerię. Nie mogła poddać się strachowi, bo właśnie na to liczył jej prześladowca. Musi mu stawić czoło.
– Po co? Przecież chodziło ci tylko o mnie. Mogłeś przyjść i…
– I cię zabić? – podchwycił. – Oczywiście, ale potrzebowałem czegoś na zaostrzenie apetytu. Żaden prawdziwy myśliwy nie lubi, jak mu zwierzyna sama włazi w sidła.
– Jesteś szalony!
Mlasnął parę razy językiem, jakby chciał ją skarcić.
– To nie był prawdziwy komplement, Harlow. Myślałem raczej, że będziesz podziwiać mój spryt. Tańczyliście tak, jak wam grałem. Ty, policja, Ben. Nawet moja Minnie.
Ben! Minnie! Co się z nimi dzieje?!
– Co zrobiłeś z Jaye?
– Zastanawiałem się właśnie, kiedy zadasz to pytanie. Oczywiście jest ze mną. Domyśliłaś się tego, prawda?
– Czy… czy ona…?
– Czy żyje? – Zaśmiał się złowieszczo. – Tak. I zakładam, że chciałabyś, żeby tak zostało.
– Słuszne założenie – rzekła chłodno.
Milczał przez chwilę. Kiedy znowu się odezwał, zrozumiała, że go rozzłościła i zaskoczyła. Nie spodziewał się, że nad sobą zapanuje, i wcale mu się to nie podobało.
– Mam nadzieję, że się czegoś nauczyłaś na błędach swoich rodziców, Harlow.
– Nie wiem, o co ci chodzi.
– Nie udawaj. Wiesz doskonale. Jeśli zrobisz coś poza tym, co ci powiem, Jaye zginie. Jasne? I pamiętaj, żadnej policji.
– Czego chcesz?
– Żebyś wypełniała polecenia. Bo inaczej kaplica, pamiętaj!
Anna aż się zachwiała pod wpływem strachu. Najchętniej by zemdlała, ale wiedziała, że nie może sobie na to pozwolić. Zacisnęła tylko mocniej palce na słuchawce.
– Tak, jasne – zapanowała w końcu nad głosem. – Ale… ja nic nie mam. Żadnych pieniędzy ani kosztowności…
– Chcę ciebie, moja droga. Harlow Anastazja Grail za Jaye Arcenaux. Co ty na to?
ROZDZIAŁ SZEŚĆDZIESIĄTY DRUGI
Środa, 7 lutego, godz. 12.45
Anna odłożyła telefon, chwyciła torebkę i podbiegła do drzwi. Była gotowa do działania. Nawet jej do głowy nie przyszło, żeby zrobić coś wbrew woli Kurta, chociaż wiedziała, że będzie musiała zginąć. Chciała jednak, żeby żyła Jaye. Życie za życie. To była sensowna wymiana. To przecież jej koszmar, a nie Jaye. Zrobiła pełne koło.
Spojrzała na zegarek. Zostało jej mało czasu. Kurt dał jej tylko dwadzieścia minut na dotarcie do pierwszego punktu. Była to budka telefoniczna na stacji Shella, niedaleko autostrady I10 koło Metairie Road. Ostrzegł ją, że jeśli się spóźni, Jaye za to zapłaci. Najpierw palec, powiedział. Mały palec u prawej ręki. Kurt przygotował jej dziesięć punktów za dziesięć palców Jaye Arcenaux.
Anna obiecała sobie, że na pewno się nie spóźni.
Wyszła i wyjęła klucze z torebki, by zamknąć mieszkanie, a potem zaśmiała się histerycznie. Jaki to ma sens? I tak za parę godzin będzie jej wszystko jedno.
Wrzuciła klucze do torebki i pobiegła w dół. Na parterze omal nie wpadła na Billa. Przyjaciel złapał ją za ramię, żeby uchronić od upadku.
– Cześć, Anno. Gdzie się pali?
– Puść! – Wyrwała mu się. – Muszę lecieć.
– Zaczekaj. – Znowu ją złapał i spojrzał na nią z niepokojem. – Co się sta…?
– Przepraszam. Muszę się spieszyć. Jaye mnie potrzebuje! Zabije ją, jeśli nie zdążę!
Krew odpłynęła mu z twarzy.
– Dzwonię po policję.
Tym razem to ona złapała go za rękę.
– Nie! Nie możesz! On ją zabije, jeśli to zrobisz. Obiecaj, że nie…
– Nie mogę.
– Nic mi nie będzie. Ratuję Jaye.
Wyglądał na przerażonego.
– Dobrze, Anno. Obiecuję, ale…
– Dzięki. – Wspięła się na palce i pocałowała go w policzek. – Pożegnaj ode mnie Daltona.
ROZDZIAŁ SZEŚĆDZIESIĄTY TRZECI
Środa, 7 lutego, godz. 12.50
Quentin patrzył na twarz Louise Walker zastygłą w śmiertelnym grymasie. Sądząc z posinienia i stężenia pośmiertnego, została uduszona jakieś sześć do ośmiu godzin temu, czyli w środę wczesnym świtem. Dyżurna pielęgniarka niczego nie zauważyła aż do śniadania, bo pacjenci czasami spali dłużej, a personel im w tym nie przeszkadzał, natomiast później, kiedy już odkryto, że nie żyje, uznano, że była to naturalna śmierć podczas snu. Jednak krew i szczątki skóry pod jej paznokciami wskazywały na coś innego.
– Pewnie użył poduszki – powiedział Quentin. – Próbowała się wyrwać. Sądząc z tego, co jej zostało pod paznokciami, morderca musi być nieźle podrapany. – Obrócił się do jednego z oficerów. – Dopilnuj, żeby ekipa techniczna zebrała wszystko, co może nas interesować. Chcę mieć wyniki jak najszybciej.
Quentin spojrzał na dwie pielęgniarki, stojące tuż przy drzwiach, jakby chciały stąd uciec. Pierwsza miała dyżur w nocy, a druga odkryła ciało Louise Walker.
– Czy powiadomiłyście, panie, jej syna?
Pierwsza odezwała się pielęgniarka z dziennej zmiany:
– Próbowałam… Zostawiłam mu wiadomości na sekretarce w pracy i w domu.
Quentin skinął głową. Nie sądził, by te informacje dotarły do Bena. Nic o tym jednak nie powiedział. Ekipa techniczna właśnie badała mieszkanie doktora, próbując znaleźć tam coś ciekawego.
– Kto to mógł zrobić? I jak tu się dostał? – zaczęła biadolić siostra z nocnej zmiany. – Nigdy… nigdy nic takiego się tu nie zdarzyło. To była taka miła staruszka! Dlaczego ona?
No cóż, zabójca najwyraźniej po sobie sprząta, pomyślał Quentin. Starał się zatrzeć wszelkie ślady, a Louise Walker była jednym z nich.
– Właśnie to chcemy ustalić. Czy pani Walker miała wczoraj jakichś niespodziewanych gości?
Pielęgniarka potrząsnęła głową.
– Nie.
– Czy w zakładzie pojawił się ktoś obcy? Ktoś, kogo pani nie znała?
Kobieta jeszcze raz zaprzeczyła.
– Nie, to była wyjątkowo spokojna noc.
– To znaczy, że w ogóle nie było u niej żadnych gości?
– Nie, nikogo. – Pielęgniarka zawahała się. – Oczywiście poza doktorem Walkerem.
Quentin poczuł mrowienie na karku.
– Doktor Walker tu był? O której godzinie?
– Późno, już po godzinach wizyt, ale go wpuściłam. Siedział parę godzin i wyszedł po zaśnięciu matki.