– Weź się w garść, Terry. Przecież jesteś policjantem. Co myślałeś, kiedy…?
– Chyba w ogóle przestałem myśleć – westchnął Terry i przeciągnął dłonią po twarzy. – Przez tę dziewczynę. Naprawdę mi dopiekła.
– To żadne usprawiedliwienie. Powinieneś nad sobą panować. Ta ruda nie jest ciebie warta.
Oczy Terry’ego nagle się zaszkliły, ale szybko spojrzał w bok.
– To nie ona. Powiedziała… Użyła tego samego słowa, co… co Penny.
Kumpel pochylił się, jakby przygniótł go wielki ciężar. Quentin poklepał go po plecach.
– Wiem, że ci ciężko – mruknął. – Chodźmy już, nie ma sensu tam wracać.
– A co mam robić? – żachnął się. – Pójść do domu? Przecież nie mam już domu. Penny zabrała mój dom i moje dzieci!
– Penny nie jest twoim wrogiem. Pamiętaj jedno, na pewno nie odzyskasz jej w ten sposób. Oczywiście jeśli chcesz ją odzyskać.
Kumpel spojrzał na niego z urazą.
– Jasne, że chcę! Przecież ją kocham!
– Wobec tego musisz jej to okazać. Daj jej kwiaty. Zaproś na łzawy film i udawaj, że ci się podoba. Zrób to dla niej.
– Proszę, proszę. – Terry wykrzywił wargi w szyderczym uśmiechu. – Wielki Malone wie wszystko o kobietach. Nawet o mojej Penny.
Quentin postanowił zignorować to jawne szyderstwo. Terry za dużo wypił i wciąż nie mógł do siebie dojść po rozstaniu z żoną.
– Nie wygłupiaj się. Przecież nie odkryłem prochu. Wszyscy wiedzą, że tak trzeba robić. Na pewno nie odzyskasz jej, szarżując niczym ranny byk. Pamiętasz tamtą piosenkę? Trzeba trochę czułości.
Terry spojrzał na niego z goryczą.
– Co tu się dzieje? Dlaczego…? Skąd…? – Zmarszczył czoło, jakby się nad czymś zastanawiał. – Dlaczego Penny tak często zapraszała cię na obiad? Czyżby było w tym coś więcej…
Quentin zacisnął pięści. Coraz trudniej było mu panować nad sobą.
– Jak wytrzeźwiejesz, będziesz żałował tego, co powiedziałeś – warknął. – Wybaczam ci ze względu na twój stan. Ale na tym koniec. Jeszcze jedna taka uwaga, a cię zostawię. Jasne?
Terry skurczył się żałośnie.
– Boże święty, co się ze mną dzieje? Ta ruda miała rację. Jestem dupkiem! Tak jak mówiła Penny. Totalne zero.
– Sam wiesz, że to nieprawda. Za dużo wypiłeś i teraz się nad sobą użalasz. Pamiętaj tylko, że chcę ci pomóc.
Kumpel skinął głową i zrobił krok w stronę wejścia do knajpy.
– Wracajmy tam – powiedział. – Nie chcę, żeby tej flirciarze wydawało się, że ze mną wygrała.
Dalsza część wieczoru minęła spokojnie. Przyszło jeszcze więcej ludzi, a ruda chyba się w końcu znudziła i postanowiła przenieść swoje wdzięki w jakieś bardziej eksponowane miejsce. Wszyscy zapomnieli o tym, co przytrafiło się Terry’emu. Quentin przestał więc zajmować się kumplem, uznawszy, że nie narobi więcej głupstw. Zobaczył go ponownie koło drugiej w nocy, kiedy zdecydował się wyjść z tawerny.
Terry rozmawiał z właścicielem.
– Przykro mi, Shannon – mówił. – Wiem, że nie powinienem… – Wstał ze stołka i Quentin złapał jego ramię, żeby go podtrzymać. – Nie powinienem się tak rzucać.
– W porządku, Ter, nic się nie stało. – Barman machnął wielką łapą. – Rozumiem, co czujesz. Musiałeś się jakoś wyładować.
Terry potrząsnął głową.
– Nigdy sobie tego nie wybaczę. – Wyswobodził ramię, zachwiał się i sięgnął do kieszeni, z której wyjął banknot. – Przyjmij to wraz z moimi przeprosinami.
Quentin spojrzał na nominał, a potem na kumpla. Pięćdziesiątka? Skąd, do diabła, wziął tyle forsy?! Shannon pewnie pomyślał to samo, ponieważ przez chwilę się wahał, ale w końcu włożył banknot do kieszeni fartucha.
Quentin obrócił się do swoich braci, którzy czekali, żeby mu pomóc z Terrym.
– No, chłopaki, gdzie zabierzemy tego prawie śpiącego księcia?
Terry słaniał się i nie bardzo mógł iść. Wreszcie bracia Malone’owie wsadzili go do auta Quentina. Kluczyki Terry’ego powędrowały do kieszeni Spencera.
– Odprowadzisz wóz pod jego dom?
– Dobra. Quen?
Spojrzał bratu w oczy.
– Mm?
– To była pięćdziesiątka, widziałeś?
– Tak. – Quentin zmarszczył brwi. – Kupa forsy.
Zwłaszcza dla policjanta, który musi płacić alimenty i wynajmować mieszkanie. Chyba że wziął od kogoś łapówkę.
– To prawda – odparł.
Mógł dać głowę za to, że jego kumpel jest uczciwy. Przecież przepracował z nim tyle lat i nigdy… Spojrzał na zaciekawionych braci, a potem na siedzącego w wozie Terry’ego.
– Zapomnijcie o tym – mruknął. – Jestem padnięty. Skończmy to szybko.
Z głębokiego snu wyrwał go natarczywy dzwonek telefonu. Quentin półprzytomnie podniósł słuchawkę.
– Malone, słucham? – Ziewnął.
– Pora wstawać, stary – usłyszał głos dyżurnej funkcjonariuszki. – Robota.
Quentin zaklął pod nosem. Wezwanie o tej porze mogło oznaczać tylko jedno.
– Gdzie? – spytał zaspanym głosem.
– W uliczce za tawerną „U Shannona“.
Ta informacja podziałała na niego jak kubeł zimnej wody. Quentin odrzucił kołdrę i gwałtownie usiadł na łóżku.
– Powiedziałaś „U Shannona“?
– Tak. Biała kobieta. Nie żyje.
– Cholera!
– Mogłabyś przynajmniej udawać, jak bardzo jest ci przykro.
– Przecież to tylko praca. Każdej nocy mam przynajmniej kilku nieboszczyków.
Quentin spojrzał na zegarek, zastanawiając się, ile czasu zajmie mu dotarcie na miejsce zbrodni.
– Dzwoniłaś do Landry’ego?
– Nie. Ty jesteś pierwszy.
– Dobrze, sam go poinformuję.
– W porządku. Powodzenia.
Kobieta odłożyła słuchawkę, a Quentin tylko przycisnął widełki i wybrał numer Terry’ego.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Piątek, 12 stycznia godz. 5.45
Miejsce zbrodni przypominało inne, które widywał w ciągu wielu lat pracy. Zmieniała się tylko pora roku, płeć i liczba zabitych oraz ilość krwi, lecz zawsze taka sama była aura tragedii i zapach śmierci. A także ciało, którego niemy krzyk sprawiał, że Quentin zapominał o przyziemnych, codziennych sprawach.
Jednak tym razem poczuł się nieswojo, ponieważ ciało znaleziono w znanym mu miejscu. Shannon na pewno nie potrzebował tego rodzaju reklamy. Niestety, ta noc należała do spokojnych i zbrodnia na pewno znajdzie się na pierwszych stronach gazet. Szkoda.
Quentin wyskoczył z auta. Chodnik był mokry, powietrze chłodne i wilgotne. Zimno przenikało do szpiku kości. Uniósł głowę, spoglądając na czarne, bezgwiezdne niebo, i skulił się. Wiele osób nie znosiło lata w Nowym Orleanie, on natomiast wolał się smażyć miesiącami w słońcu, niż marznąć w taki dzień jak dzisiaj.
Być może dlatego, że widywał w pracy zbyt wielu umarlaków.
Pokazał odznakę mundurowemu policjantowi, a potem schylił się, żeby przejść pod żółtą taśmą.
– Za zimno dziś nawet na to, żeby umierać – powiedział oficer, otulając się mocniej połami kurtki.
Quentin pozostawił te słowa bez komentarza. Podszedł do żółtodzioba, którego ostatnio widywał w towarzystwie Percy’ego.
– Cześć, Mitch.
Chłopak spojrzał na niego przez ramię.
– Cześć. Ale ziąb, co?
– No, zimno jak w psiarni. Widzę, że przyjechałem pierwszy.
– Tak. Tylko Johnny był już na miejscu.
– Dotykał czegoś?
– Nie. Sprawdził jej puls i prawo jazdy, a potem zadzwonił.
– Świetnie. Co tu mamy?
– Biała kobieta. Miała prawo jazdy na nazwisko Nancy Kent. Wygląda na to, że najpierw została zgwałcona.
Quentin spojrzał na Mitcha.