Выбрать главу

Bohdan Petecki

Tylko cisza

Rozdział 1

Haleb utkwił wzrok w milczącym głośniku i pochylił się do przodu. Twarz mu ściemniała. Jego dłoń powędrowała w stronę pulpitu łączności, zatrzymała się w pół drogi, po czym opadła.

— Zbudź ich — mruknął. — Będą ci wdzięczni… Przebiegłem wzrokiem ekrany.

Tak, to już dom. Układ Słoneczny. Świadczy o tym ten szarawy nalot na czerni przestrzeni. Aby nauczyć się go dostrzegać, trzeba mieć za sobą ładne parę lat pracy.

Tylko że ten dom był inny niż zwykle. Niemy. Odczekałem chwilę i powtórzyłem wezwanie. Zielona nitka na ekranie kontrolnym zafalowała, a następnie wróciła do dawnego położenia.

Cisza.

Osiągnęliśmy orbitę Marsa. Od dwudziestu minut komputer prowadził statek korytarzem wytyczonym przez automaty nawigacyjne bazy. Uczucie lekkości i rozluźnienia, zawsze towarzyszące przejmowaniu sterów przez fotolatarnie, tym razem kazało na siebie czekać. Czujnik potwierdzający odbiór wezwania przez największą stację Centrali pulsował nieprzerwanie zielonym światłem. Od dwunastu minut identyczny sygnał przyzywał do pulpitu łączności dyżurnego koordynatora lądowiska. Cisza.

Rozłączyłem tor fonii i zamknąłem go ponownie. Powtórzyłem to kilkakrotnie. Następnie przesunąłem do oporu suwak modulatora i powiedziałem:

— „Dyna” do dyżurnego bazy. Piloci Haleb i Ornak na kursie bezpośrednim. Odbiór.

Nitka namiaru przesunęła się odrobinę w prawo. Wykres drogi osiągnął połowę podłużnej tarczy. Czujniki zarejestrowały zmianę natężenia wiatru słonecznego.

Milczenie przeciągało się.

— Mogłeś sobie darować — odezwał się Al. — Państwo wyszli i nie wiem, kiedy wrócą…

Potrząsnął głową. Chwilę siedział bez ruchu, po czym mruknął coś niezrozumiale i poprawił się w fotelu. Przygładził włosy, sięgnął za siebie po kask i zaczął go wkładać.

Nie odpowiedziałem.

Wykorzystanie strumieni tachjonowych otworzyło ludziom drogę do gwiazd. Ale gwiazd najbliższych. Nasz obecny lot na drugą planetę Proksimy i z powrotem trwał niespełna dziewięć lat. I tak będziemy mieć dość kłopotów z uzupełnianiem luk w technice pilotażu, w informatyce, w życiu prywatnym. Nie znałem nikogo, kto skończywszy szesnaście lat życia myślałby poważnie o lotach do centrum Galaktyki.

Ludzi wracających z gwiazd witają ludzie. Po dwudziestu minutach wpatrywania się w milczący głośnik Haleb miał prawo powiedzieć, co o tym myśli. Namiar działał normalnie. Fotolatarnie prowadziły „Dynę” nieomylnie do celu. Nie było najmniejszych powodów do niepokoju.

Równocześnie jednak narastało w nas przekonanie, że za tym milczeniem kryje się coś więcej niż roztargnienie dyżurnego koordynatora.

— Za sześć minut powtórzymy wezwanie — powiedziałem spojrzawszy na liniowy wskaźnik relacji czasów. — Jeżeli i wtedy nie raczą się odezwać… — urwałem. Chciałem dodać, że jeśli za sześć minut baza nie przemówi, wywołam centralną rozdzielnię na Ziemi, ale w tym właśnie momencie głośnik ożył.

— Zmiana kursu! — rzucił Haleb.

— Cicho! — syknąłem.

— …bezpośrednio na orbicie — dobiegło nas zakończenie zdania, którego początek zagłuszył okrzyk Ala. — Do lądowania dwieście pięćdziesiąt, dwieście czterdzieści dziewięć, dwieście czterdzieści osiem…

Zielona nitka dotknęła na moment krawędzi ekranu, po czym wróciła, dzieląc tarczę na dwie idealnie równe części. Punkciki znaczące tor statku na wykresie współrzędnych ścieśniły się w wąski łuk. Tylko załamanie paraboli świadczyło o zmianie kursu. Nasze ciała pozostały nieruchome, nie odczuliśmy najsłabszego bodaj wzrostu ciążenia.

Głośnik odliczał czas pozostały do lądowania. Niebawem przemówią dysze hamownic.

Także i teraz malejących liczb nie podawał głos człowieka. Impulsy płynęły z komputera stacji orbitalnej, który zaprogramował korytarz i przygotował lądowisko.

Zniecierpliwienie Haleba ulotniło się bez śladu. Siedział bez ruchu, wpatrzony w ekrany, z miną człowieka, któremu setny raz opowiadają tę samą anegdotę. Od kiedy stało się jasne, że główna stacja na orbicie Luny jest wyłączona z ruchu, nie odezwał się słowem.

Przeszliśmy tak blisko macierzystej bazy, że niewiele brakowało, by znalazła się w bezpośrednim zasięgu naszych obiektywów. Tarcza Ziemi rozrosła się, zasnuła kolorowymi pasmami.

— …pięćdziesiąt jeden, pięćdziesiąt, czterdzieści dziewięć…

Teraz. Oparcie fotela pchnęło mnie lekko do przodu. Na ekran wystąpiła mgła, w której przeskakiwały szybko gasnące iskierki. Ściany kabiny zabrzęczały stłumionym rezonansem. Wskaźnik szybkości ożył, liczby zaczęły się zmieniać, podobnie jak ich tło, pocięte w kalejdoskopowe figurki. Sprężarki przyśpieszyły. Zawartość tlenu w wypełniającym kabinę powietrzu zaczęła wzrastać. —…dwanaście, jedenaście, dziesięć…

„Dyna”, posłuszna nakazom płynącym z pola startowego, przystąpiła do manewrów poprzedzających lądowanie. Ekran zalśnił czernią przemieszaną już z granatem. Przez moment mignęły nam przed oczami skrajne tarasy stacji z zakończonymi ostro łukami wysięgników, po czym znowu ukazały się gwiazdy. Usłyszeliśmy suchy zgrzyt. Statek się zakołysał, pierwszy wyczuwalny ruch po czteroletnim trwaniu w galaktycznej pustce, gdzie tylko meldunki czujników informują człowieka, że pokonuje drogę od gwiazdy do gwiazdy z szybkością nadświetlną. Ruch, od którego odwykło się do tego stopnia, że teraz żołądek podchodzi do gardła.

Jeden, ostatni wstrząs, złagodzony przez amortyzatory. Urwane miauknięcie silnika po zamykającym sprawę „zerze” i nagła cisza. Zdjąłem dłonie z pulpitu i położyłem je na poręczach. Haleb westchnął i przeciągnął się.

— Spytaj, jak długo postoimy — powiedział niedbałym tonem, wskazując głową przejście do włazu. — Czy zdążymy wyjść na papierosa. Oczywiście, jeżeli tam jest ktoś żywy… — dorzucił.

Nie poruszyłem się. Czekałem. Pierwsze słowo należy do załogi stacji. Automaty zrobiły swoje.

Zegary nie działały. Wskaźnik relacji czasu do szybkości lotu przestał być aktualny. Wróciliśmy do zacnych, szkolnych wymiarów. Jeśli nawet wydaje mi się, że wylądowaliśmy godzinę temu, to tak właśnie wygląda normalna reakcja po locie pozaukładowym.

Jesteśmy gotowi. Lampki sygnałowe pod okapami hełmów pozostają niewidoczne. Skafandry są szczelne.

Sekundy płyną. Sytuacja zaczyna zakrawać na dramat, z którego robi się farsa, ponieważ wszyscy aktorzy nagle zapomnieli tekstu.

— No dobrze — otrząsnąłem się wreszcie. — Zaczynamy bez nich…

Wstałem i bez pośpiechu ruszyłem w stronę korytarza. W przejściu stanąłem i nie odwracając się skinąłem na Ala, żeby szedł za mną. W tej samej chwili głośnik zatrzeszczał. Jakby czekali tylko na ten moment.

— Uwaga Ornak i Haleb! Mówi Tarrowsen. Mamy trochę kłopotów z łączami. Jesteśmy tutaj we dwóch z Oneską. Możecie wychodzić, ale zabierzcie skafandry i tlen. Nie ręczę za korytarz.

Minęła chwila, zanim Haleb położył dłoń na pulpicie łączności. Wyglądało, jakby każdy ruch rozkładał sobie na raty.

— Załoga „Dyny” — powiedział półgłosem. — Jesteśmy w skafandrach. Wychodzimy.

Stacja, do której nas skierowano, należała do największych ziemskich obiektów orbitalnych. Każdy taki zawieszony w próżni kombinat musi mieścić kilkanaście dużych pracowni pomiarowo-badawczych, mieć własne grupy techniczne i ekipy obliczeniowe, park rakiet bliskiego zasięgu, służby łączności, biotechniczne, pomocnicze… Razem, lekko licząc, ze stu ludzi.