Reszta się, nie liczy. Nawet jeśli wmawiają sobie, że jest inaczej. Źródło ich rozterki tkwi w strachu przede mną. Przed tym, co zrobię, wydany na pastwę ciszy. Będę ich miał w ręku. Miliardy ludzi. Po prostu ludzkość. Ja i tych kilku pozostałych, o których nie chcą powiedzieć, gdzie ich szukać.
Do licha, powinienem wiedzieć, ile w tych obawach rzetelnej wiedzy, a ile asekuranctwa, wynikającego po prostu i tylko z tego, że natrafili w końcu na coś, czego nie można obliczyć z pomocą aparatury informatycznej.
— Czekam na odpowiedź — rzuciłem.
Z zewnątrz dobiegł cichy szelest, jakby przesypywanego ziarna. Zerwał się wiatr.
— Szczegółowe instrukcje znajdziesz po przebudzeniu w przystawce pamięciowej — powiedział sucho Tarrowsen. — Przesłuchasz także zapis przebiegu służby twojego poprzednika.
— Nie pytaj o nic więcej — dodał stłumionym głosem Oneska. — Nas też obowiązują ustalenia…
— Trzymaj się, synu — rzekł ojciec, kiedy stanęliśmy przy eskalatorze. Zapadł mrok i nad miastem zapłonęły miliony krzyczących różnymi barwami świateł. Avia zatrzymała się nieco poniżej. Widziałem jej profil, jakby wycięty w tarczy błękitnego słońca.
Ojciec nie wypuszczał mojej dłoni. Spojrzałem w górę. Matka, brat i siostra stali nieruchomo w drzwiach domu, tam gdzie wymieniliśmy kilka ostatnich zdań. To było moje pożegnanie. Nie ich. Oni zobaczą mnie jutro rano. Ja ich — po dwudziestu latach.
— Udobruchaj go jakoś — ojciec uśmiechnął się do Avii. — A ty — puścił moją rękę i uderzył mnie lekko w ramię — pamiętaj, że potem dłużej będziemy razem…
Tak. Musieli sobie nieraz powtarzać to zdanie. Potrzebowali tego. Co do mnie, o wszystkim miałem się dopiero przekonać. Stojąc już na taśmie eskalatora krzyknąłem:
— Spokojnych snów!
Tam gdzie przed chwilą widniała sylwetka ojca, leżał już wąski pas cienia, nad którym zalśnił rzucony z tysięcy reflektorów gigantyczny napis: „dobranoc”.
Po dziesięciu minutach znaleźliśmy się w centrum dzielnicy akademickiej, na trzecim piętrze. Kilkakrotnie pochylałem głowę, dotykając niemal uchem ust Avii. Za każdym razem spotykałem jej zdziwione spojrzenie. Milczała. To co brałem za jej słowa, było jednym więcej dźwiękiem w wibrującym akordzie głosów metropolii.
Dalej szliśmy pieszo. Zaraz za rotundą Rady Naukowej Rządu zaczynał się nieduży śródmiejski park. Wkroczyliśmy w pustą modrzewiową alejkę, czując pod stopami ledwo uchwytne drżenie gruntu. Tak dawały o sobie znać dwie niższe, tętniące życiem, kondygnacje miasta. Wszechobecny hałas złagodniał nieco, upodobnił się do huku przyboju, dolatującego spod wysokiego, skalistego brzegu.
Tradycyjne oświetlenie ścieżek sprawiało, że park pogrążony był w półmroku. Tym ostrzej lśniły na niebie, rozpięte od dachów do zenitu, obrazy i napisy. Wszystkie miały coś wspólnego ze snem. Jedyna w swoim rodzaju sceneria. Fantastyczna. Fantastyczna, ale nie baśniowa.
Nieliczni jeszcze przechodnie zmierzali w jednym kierunku. Miasto ruszało z wolna w stronę sypialni. To dopiero początek. Termin mijał o dwudziestej trzeciej. W tym czasie będę już tkwił w hibernatorze, po raz pierwszy w życiu nie po to, by przenieść się wraz z nim w obce światy, lecz by przetrwać czas na Ziemi.
— Karnawał — mruknąłem. — Nie cieszysz się?
— Nie. Oczywiście, że nie.
— Jak będzie… z nami? — odezwała się po chwili.
— Co chciałabyś usłyszeć? Potrząsnęła głową.
Nie jesteśmy dziećmi. Dwadzieścia lat samotności, to nie lot do najbliższej gwiazdy. Zapewnianie, że ten czas spłynie po człowieku jak woda, byłoby albo dowodem braku wyobraźni, albo kłamstwem.
Kiedy się zbudzi, będę od niej starszy o czternaście lat. Drobiazg, wobec tej osiemdziesiątki, której widmo wywołały pierwsze słowa Oneski, gdy wprowadzał mnie w szczegóły planu „równowagi”, ale zawsze rzecz godna uwagi.
— Myślisz o tym, jak będzie, czy jak ja bym chciał, żeby było? — spytałem wreszcie.
— Nic już nie mów — szepnęła. — Spójrz — dodała szybko, nienaturalnie ożywionym tonem. — To miał być normalny wieczór, jakby nigdy nic. Żadnych zabaw, dekoracji i tak dalej. Ale trudno się dziwić…
— Co do mnie, nie dziwię się już niczemu. Najzabawniejsze, że to święta prawda — pomyślałem. Spojrzałem na zegarek. Kwadrans po dziewiątej. Ostatnie dziesięć minut. Potem zacznę się śpieszyć.
— Tak — powiedziała. — Trzeba iść…
Nie poruszyła się. Staliśmy w miejscu, gdzie parkowa ścieżka tworzyła rozszerzające się półkole. Wysokie drzewa pozwalały na chwilę zapomnieć o rozpasanym szaleństwie świateł nad miastem.
Jej pocałunek był krótki. Jakby myślała o tych, które przyjdą po latach. Jakby dzień dzisiejszy przestał się liczyć albo nie należał już do nas.
Przygarnąłem ją mocno i przytrzymałem dłonią jej głowę.
— Tylko to jest ważne — powiedziałem. — Chcemy, żeby tak było. Ale niezależnie od wszystkiego, nie będziemy mieć do siebie pretensji…
Minęła dobra chwila, zanim usłyszałem:
— Nie…
Ktoś szedł alejką. Nie odwracając się pociągnąłem Avię głębiej w cień. Odgłos kroków przybliżył się i nagle ucichł.
— Przepraszam…
— Profesor! — zawołała Avia, odsuwając się ode mnie.
Spojrzałem za siebie. W kręgu słabego światła zobaczyłem charakterystyczną sylwetkę Marteau, egzobiologa, u którego zdawałem jeden z egzaminów przed końcowym stażem.
— Dzień dobry, profesorze — powiedziałem, robiąc krok w jego stronę. — A właściwie — dobry wieczór.
— Dobranoc — mruknął niechętnie, witając się z Avią. — Dobranoc. To teraz jedyne życzenie, jakie zachowało odrobinę sensu. Dawniej mówiono: „niech ci ziemia łebka będzie…”
— Aż tak? — spytałem.
W jego głosie było coś, co kazało podejrzewać, że nie żartuje. Pominął to milczeniem.
— Wróciłeś? — rzekł zbliżając się, aby lepiej widzieć moją twarz. — W samą porę. Zdążysz przynajmniej odpocząć. Przed sezonem.
— O czym pan mówi? — zaśmiała się A via.
— O polowaniu — mruknął. — Na bizony, mamuty, niedźwiedzie jaskiniowe. Może pterodaktyle. Nie wiecie, że wszystko będzie jak wtedy, kiedy biosfera Ziemi oddawała się młodzieńczej pasji tworzenia, bez ładu i umiaru? A co, nie zapolowalibyście sobie?
Tak, on nie żartował.
— A pan, profesorze?
Poruszył bezgłośnie wargami, po czym ocknął się nagle i uniósł ramiona jakby w geście obrony.
— Jestem stary osioł — wyznał. — Łapię w parku młodą parę i opowiadam jej o pterodaktylach. No, nic — dodał z ironią. -Prześpię się, to mi przejdzie…
— Pytałem serio — powiedziałem spokojnie. Spoważniał od razu.
— Nie wolno ingerować w czynnik czasu, gdy w grę wchodzi ewolucja całej cywilizacji i jej środowiska — rzekł z przekonaniem. Nawet gdyby te osiemdziesiąt lat miało okazać się tylko czasem straconym, to cena już będzie szaleńczo wysoka. Nigdy nie spłacimy takiego długu. Jak moglibyśmy go spłacić? Kiedy będziemy dysponować nadmiarem czasu?
— Cena, owszem — wtrąciła Avia. — Ale człowiek płacił i płaci za swój każdy najmniejszy kroczek do przodu…
— Tym razem chodzi o skok do tyłu.
— Nie jest pan entuzjastą projektu „równowagi biologicznej” — zauważyłem. Żachnął się.
— Na pewno nie poczuwam się do duchowego pokrewieństwa z tymi biednymi zapaleńcami, którzy teraz wypisują na niebie różne bzdury. Chociaż do nich nie mam pretensji. Oni są od tego, żeby nie wiedzieć. Ale uczeni? Twórcy i organizatorzy tej wiwisekcji, dokonywanej na życiorysie ludzkości? Z nimi jest inaczej. Wiedzieć, to ich obowiązek. Wiedzieć albo siedzieć cicho jak mysz pod miotłą. Powtarzam: nie wolno puszczać się na takie totalne eksperymenty, jeśli nikt nie ma pojęcia, co z tego może wyniknąć. Skutki uboczne, rozumiecie? Coś, o czym wie każdy student pierwszego roku medycyny. Tymczasem tu sędziwi luminarze nauki… e, szkoda gadać. A pomyślcie przez chwilę — zapalił się — o tych, co zostaną. Bo będą i tacy. Chciałbym spotkać choćby jednego z nich…