— Profesorze… — zaczęła Avia, patrząc na mnie z uśmiechem. — Niech pan mówi dalej — przerwałem jej. Posłała mi zdziwione spojrzenie i umilkła. — Chciałby pan spotkać kogoś, kto zostanie — przypomniałem, widząc, że Marteau się zawahał. Ale był zbyt poruszony, żeby coś zauważyć.
— Zapewne nie powinniście mnie traktować poważnie — wzruszył ramionami. — W końcu to tylko mój prywatny pogląd… raczej odosobniony — dodał z goryczą. — No więc chciałbym popatrzeć w oczy człowiekowi, który zdany na swój żywy mózg, na swoje uczucia i zmysły, a równocześnie wyposażony w całą światową technikę, stanie na straży sypialni opatrzonej etykietą: ludzkość. Nie po to, by szukać potwierdzenia własnych obaw. Aby pogratulować mu… odwagi. Chyba że byłby to głupiec, nie ogarniający myślą rozmiarów swojego zadania…
Kłaniają się Tarrowsen i Oneska — rzekłem sobie w duchu. Jesteśmy w domu. Półsłówka, przemyślne programowanie datorów, racjonowanie informacji. Wszystko po to, żeby mnie zjednać dla bezprecedensowego „projektu”. Chodzi o twoje nastawienie — uprzedzano mnie. Czyli o to, żeby mnie uczynić maksymalnie ofiarnym entuzjastą. Ktoś taki gwarantuje odrobinę wyższy poziom progu zawodności.
— Mam nadzieję — powiedziałem — że pomyślano trochę przed dokonaniem wyboru?
Przyjrzał mi się, jakby chciał sprawdzić, czy z niego nie kpię, po czym wybuchnął:
— Czy pomyślano? To znaczy, kto? Zresztą, o czym tu myśleć. Nie istnieją żadne racjonalne kryteria. Z tym samym skutkiem można szukać przez rok lub wziąć pierwszego lepszego z ulicy…
— Czy pan nie przesadza, profesorze? — cicho spytała Avia. W jej głosie brzmiała uraza. Nie sprawiło mi to przykrości.
— Najwyżej trochę — burknął Marteau. — Nie mamy bladego pojęcia, jak będzie. Nawet ty — wycelował we mnie palec. — Cisza i samotność. Wiem, wiem. Spędziłeś całe tygodnie zamknięty w kabinach symulatorów. Też byłeś wtedy sam… tylko że wokół, niewidzialni dla ciebie ludzie, wpatrzeni w setki wskaźników, uważnie śledzili każdy twój gest, każdy oddech, każde uderzenie serca, drgnienie mięśnia czy nerwu… A teraz będzie na odwrót. Teraz jeden człowiek, naprawdę samotny, na zewnątrz hibernatorów, czyli jakby spoza swojej epoki, spoza czasu, ma kontrolować przebieg eksperymentu, jakiemu poddano całą cywilizację. Cisza i samotność. Na Ziemi. Nie trzeba być zgrzybiałym profesorem, żeby wyobrazić sobie coś, od czego roi się w całej literaturze. Nie tylko fachowej.
Odetchnął i cofnął się o krok.
— Jeszcze raz przepraszam — powiedział zmienionym tonem. — Jestem jak stara, zrzędliwa baba. Musiałem się przed kimś wygadać, zanim pójdę do tego idiotycznego łóżeczka. Nie miejcie da mnie żalu… Dobranoc — rzucił sarkastycznie i zniknął w cieniu równie nagle, jak się pojawił.
Chwilę stałem bez ruchu, po czym spojrzałem na zegarek.
— Muszę już iść — powiedziałem.
Avia bez słowa ruszyła w stronę najbliższej alejki, prowadzącej do eskalatora.
Staliśmy na skraju wiaduktu, przerzuconego nad > zakolem Parku Świateł. Jeszcze nigdy jego nazwa nie była bardziej na miejscu. Kolorowe snopy promieni zdawały się rozwarstwiać wielopiętrowe-fantazyjne figury, lśniące na całym niebie, aż do linii wzgórz. Wibrujący w powietrzu daleki szum muzyki, maszyn i pojazdów, zmieszany z brzęczącym pogwarem tłumów, nie osłabł ani trochę.
Avia, przechylona przez balustradę, patrzyła w dół. Rozświetlona przestrzeń otoczyła jej głowę delikatną aureolą. Niepotrzebnie wzdragałem się na myśl o tej chwili. Ucieszyłem się, że taką właśnie pozostanie w mojej pamięci. Jak trochę wyidealizowany portret zamyślonej dziewczynki.
Położyłem dłoń na jej ramieniu. Drgnęła.
— Wszystko będzie, jak zechcesz — powiedziałem. — Do widzenia. Jutro rano skoczę do fryzjera i przyjdę po ciebie. Bądź gotowa o dziewiątej.
Puściłem jej ramię i wszedłem na schodki, prowadzące do parku., gdzie tym razem nikt na mnie nie czekał. Drogę do „strażnicy” odbędę samotnie. I pieszo.
Kopulastej bazy nie było tam, gdzie zostawiłem ją rano. Zamiast lśniącej czaszy ujrzałem piramidę bezładnie spiętrzonych głazów. W pierwszej chwili pomyślałem, że pomyliłem ścieżki, nieliczne w tej części parku. Rozejrzałem się. Nie. Wzgórze było to samo.
Usłyszałem szelest, który po chwili przeszedł w odgłos kroków. Zza kępy krzaków wyłonił się Tarrowsen.
— Jesteś? — mruknął. Przeszedł koło mnie zmierzając wprost do skalnego rumowiska.
Nie odezwałem się. Ostatnią w tym stuleciu rozmowę, na której mi zależało, mam już za sobą.
Tarrowsen dotarł do szarego, kanciastego głazu i pochylił się, W tym samym momencie przed moimi oczami wyrosła gładka, wypukła ściana.
Nie przyszło mi do głowy, że w swojej ostrożności posuną się tak daleko. Jakby planeta naprawdę roiła się od istot, które korzystając z nieuwagi mieszkańców zechcą pozbyć się ich wszystkich za jednym zamachem. Przy czym zaczną od samotnych posterunków kontrolnych.
— Tu jest wyłącznik aparatury maskującej — Tarrowsen wskazał drążek sterczący spomiędzy kamieni. — To na wypadek, gdybyś musiał zmienić program stąd, z zewnątrz. Nie wolno ci ani na chwilę gasić projektorów osłony. Ani przez najbliższe dwadzieścia lat, ani potem, kiedy podejmiesz pracę. Pamiętaj, że chodzi nie tylko o twoje bezpieczeństwo…
Proszę. Jednak mieli jeszcze niespodziankę, z którą czekali do ostatniej chwili. I to niespodziankę dającą co nieco do myślenia.
Tarrowsen stał dłuższą chwilę z twarzą zwróconą w stronę miasta. Jego źrenice migotały ruchomą łuną, stojącą nad światem żegnającym swoją współczesność. W końcu odezwał się bezbarwnym tonem:
— Twój hibernator jest kompletnie zaprogramowany. Zbudzi cię sam, za dwadzieścia lat. Po następnych dwudziestu sprawdzisz tylko co najwyżej zasilanie. Twój drugi sen potrwa dwa razy dłużej Potem będzie po wszystkim…
Tak. Potem będzie po wszystkim.
— Do widzenia — powiedziałem.
Spojrzał na mnie, po czym mruknął coś, czego nie zrozumiałem i zniknął za krzakami, zza których przed chwilą wyszedł. Poczekałem, aż odgłos jego kroków wtopi się w daleki szum miasta, następnie wyprostowałem się i powędrowałem wzrokiem ku tańczącym nad horyzontem światłom. Ciągnęły się kilometrami. Nawet z tej odległości mogłem przeczytać różnobarwne litery tworzące napis „dobranoc”. Pomyślałem o uśmiechu matki, o ojcu, o wyrazie oczu Avii. Zabrzmiały mi w uszach słowa profesora Marteau.
Ładne parę minut patrzyłem w te światła. Potem wzruszyłem ramionami, odwróciłem się i namacawszy kontakt aparatury maskującej zszedłem do bazy. Czułem się jak gnom, który po daremnej próbie odzyskania porwanych przez ludzi skarbów, wraca do wnętrza góry.
Przestrzeń od horyzontu po wierzchołki najbliższych drzew płonęła najczystszym słonecznym blaskiem. Jego barwa przywodziła na myśl dziewicze globy, dalekie i martwe. Ale tylko wtedy, kiedy patrzyłem na południowy wschód, gdzie opadające stromo zbocze odsłaniało rozległą kotlinę, która dalej opasywała miasto. Z lewa i z prawa, a także z tyłu, pochylał się nad bazą gęsty, wysoki las z nadmiernie wybujałym poszyciem.