Dla mnie minęła noc. Dla ludzi, uśpionych w polu siłowym, tam w dole, zaledwie czwarta część nocy. Ta sama noc, tylko krótsza o dwadzieścia lat, zaczyna się w tym momencie dla nie znanego mi pilota, po którym objąłem „wachtę”. Za następne dwadzieścia lat sam wrócę do tej nocy, tylko starszy już od moich współczesnych o jej czwartą część.
Oderwałem dłoń od framugi drzwi i zrobiłem krok do przodu. Poczułem, że korzenie, na których postawiłem stopy, ustępują pod moim ciężarem i łapiąc równowagę wyrzuciłem rękę, by przytrzymać się krawędzi głazu, sterczącego z osypiska. Chwyciłem powietrze. Ułamek sekundy wcześniej uprzytomniłem sobie, że żadnego osypiska ani głazu nie ma. Nie uchroniło mnie to przed upadkiem, pozwoliło jednak w porę wyswobodzić stopy z plątaniny korzeni.
Urządzając tę szopkę z maskowaniem, zapomniano o jednym. O zieleni, która z biegiem lat opasała bazę ciasnym półkolem. Postanowiłem, że będę posłuszny instrukcji i najdalej jutro zrobię z tym porządek. Bo teraz konary, liście, dzikie owoce, przecięte w połowie powierzchnią rumowiska, od razu zdekonspirowałyby mnie przed każdym, kto choć raz w życiu miał do czynienia z aparaturą pobudzającą centra nerwowe tak, aby dyktowały zmysłom wrażenia i wyobrażenia zgodne z wolą autora „seansu”. Skądinąd instalacje, jakie zastosowano w celu zamaskowania strażnicy, były dziecięco niewinne. Rząd rzutników holowizyjnych, to dla patrzących z daleka, i pojedynczy pierścień statycznych projektorów fantomatycznych. Te ostatnie miały podtrzymać złudzenie u intruzów, którzy podeszliby dostatecznie blisko, by odkryć, że kupa głazów jest tylko dekoracją przestrzenną, kamuflażem. Pasma ich emisji, oddziaływały jedynie na ośrodki wzroku. Wzrok w daleko większym stopniu decyduje o naszych doznaniach, niż na co dzień zdajemy sobie z tego sprawę. Wnikając w piarżystą piramidę czułem na skórze dotyk ostrych krawędzi kamieni, czułem zapach rozgrzanych od słońca białawych nalotów, imitujących kępy porostów. Mimo to bez trudu odnalazłem stopnie, prowadzące na szczyt kopuły.
Po przeciwnej stronie wejścia do bazy, na płaskim siodle, stanowiącym przedłużenie wzgórza, świeciła jak zielone szkło niewielka polana. Do połowy długości przesłaniały ją konary drzew wyrosłych u stóp budowli. Ich gałęzie załamywały promienie słoneczne. Niebo było bezchmurne, gdyby nie to, mimo woli szukałbym wokół siebie śladów ulewy, która tylko co przeszła nad obszarem parku. W życiu nie widziałem tak obfitej rosy.
Powietrze pachniało. Odetchnąłem głęboko raz i drugi. Próbowałem odszukać w pamięci wrażenie, które kojarzyłoby się z tym zapachem. Przyszedł mi na myśl potok, spadający po kamieniach, przez rozgrzaną od słońca kosówkę. Potem jeszcze płótno, wysuszone na wietrze, a przechowywane w szafie przez starą gospodynię, która zachowała zwyczaj przekładania bielizny lawendą.
Naprawdę jednak było to tylko powietrze. Coś, wobec czego wszelkie opisy są równie na miejscu, jak na przykład tłumaczenie saharyjskiemu dziecku, że Pacyfik jest podobny do sadzawki w jego rodzinnej oazie, tyle że większy.
Pewien starożytny Grek nazywał malarstwo milczącą poezją. Milczący, żywy pejzaż, jest przestrzenią zamkniętą w kręgu akustycznych zwierciadeł, ustawionych gdzieś za linią horyzontu, co jednakże nie ma nic wspólnego z poetycką metaforą. Człowiek odruchowo szuka w swoim otoczeniu dźwięków. Sam jest ich źródłem, nawet gdy trzyma usta zamknięte. Jakby jego myśli, odbite od tych nie istniejących luster za widnokręgiem, wracały udźwiękowione. Może nie trzeba aż myśli. Może wystarczy to, co dzieje się w podświadomości.
Usłyszałem dzwony. Łagodny, cichuteńki głos, dobiegający ze wszystkich stron, jak to bywa z dzwonami w bezwietrzne dnie. Wstrzymałem oddech i przymknąłem oczy. Głos wysubtelniał. Jego źródeł należało szukać z całą pewnością poza zasięgiem wzroku.
Wrażenie nie było przykre. Przeciwnie. Nie przyszło mi do głowy, że ten niewinny, kojący dźwięk, może mieć związek ze stanem moich nerwów. Że może być sygnałem ostrzegawczym dla człowieka pozostawionego w pustce i milczeniu… na Ziemi.
— Usiłowałem sobie przypomnieć, gdzie i kiedy ostatni raz słyszałem dzwony. Jakieś widowisko historyczne? Wycieczka? Skansen? Malowane na niebiesko drewniane domki o ścianach zarosłych malwami?
To tutaj nie ma nic wspólnego z prawdziwymi dzwonami. Jest tylko cisza. Cisza i powietrze. Na ogół nie brak mi wyobraźni. Ale nie przypuszczałem, że człowiek może tak silnie odczuwać obecność powietrza i ciszy. Że ta ostatnia naprawdę dzwoni, jak to się czyta w starych powieściach.
Zabolały mnie oczy. Miałem ochotę rozciągnąć się na szczycie kopuły, podłożyć ramiona pod głowę i nie myśląc o niczym zasnąć. Jakbym nie zbudził się dziesięć minut temu po dwudziestu latach trwania w doskonałym śnie, wewnątrz hermetycznej skrzyni hibernatora.
Z dołu dobiegł mnie głośny szelest. Ucichł.
Oprzytomniałem w ułamku sekundy. W pierwszym odruchu przypadłem do gładkiej powłoki dachu. Jakbym mógł się tutaj ukryć. Ale ogarnął mnie nagły lęk przed czymś, co schowane za ścianą zieleni obserwuje być może moją sterczącą śmiesznie na tle nieba sylwetkę i usiłuje dojść, do czego byłbym zdolny, gdyby mnie stamtąd ściągnąć.
Szelest powtórzył się. Coś wybiegło na trawę. Wytężyłem wzrok. Zając. Zatrzymał się i stanął słupka. Po chwili dostrzegłem drugiego.
Zachciało mi się śmiać. Zając. Kilka kilometrów od stolicy. Zbudzą się na terenach łowieckich. Oni, którzy, aby zobaczyć żabę, muszą jechać do podgórskich rezerwatów.
Spojrzałem w stronę, gdzie leżało miasto. Moje oczy oswoiły się już trochę z oślepiającym blaskiem słońca. Dostrzegłem zarysowane w błękicie spiętrzenia pierwszych dzielnic, a nawet poszczególne budynki. Nie leżał nad nimi najlżejszy cień, powietrze było tam takie samo jak tutaj.
Przebiegłem spojrzeniem wąski pas równiny i rozległe zbocze podchodzące pod podnóże bazy, to znaczy szarych głazów, z których wyrastała, odwróciłem się i zacząłem schodzić. Przed wejściem stanąłem, wezwałem automat uzbrojony w wysięgniki z kompletem narzędzi i poleciłem mu oczyścić z korzeni i krzewów drogę prowadząca do przedsionka. Poczekałem, aż zrobi swoje i wszedłem do środka. Automat zostawiłem na zewnątrz, aby uporządkował całe przedpole. Nie zamierzałem posuwać ostrożności tak daleko, by każde wyjście miało mi grozić połamaniem nóg.
Przed wewnętrznymi drzwiami ponownie przystanąłem, odruchowo szukając wzrokiem lampki sygnalizacyjnej nad klapą włazu. Uprzytomniłem sobie, gdzie jestem i uśmiechnąłem się. To te lata poza atmosferą Ziemi, w czasie których droga do przestrzeni mieszkalnej, czy chodziło o statek, czy o bazę, wiodła zawsze przez śluzy Nawyk pilota. Śluza jest w kosmosie granicą światów. Własnego, bezpiecznego i — obcego.
Przekroczyłem próg. Drzwi zamknęły się z suchym szelestem, jakby na podłogę opadł arkusz cienkiej, metalicznej folii.
Cisza „kabiny”, jak nazywałem w myślach wnętrze strażnicy, różniła się od tej na zewnątrz. Nie tylko dźwięk, także to, co człowiek zwykł nazywać ciszą, może mieć swoją barwę. Nasłuchiwałem dobrą chwilę, zanim udało mi się zidentyfikować szum prądów w aparaturze. A może tylko przesuw taśmy w przystawce rejestrującej? Właściwie nie szum nawet, lecz nieuchwytną wibracje, obecną między poszczególnymi warstwami konstrukcji ścian.
Kabina była przestronna. Podobnie jak w obiektach planetarnych, naprzeciw wejścia stał pulpit z okienkami wskaźników i klawiaturą węzłów informatycznych. Nad nimi ciągnął się rząd przeważnie ciemnych w tej chwili ekranów. Z prawej strony otwarta jeszcze na oścież nisza hibernatora. Koło niej centralka komunikacyjna z bębnem pamięciowym i pulpit sygnalizacji alarmowej. Ten ostatni dotykał bokiem prostego fotela zwieńczonego czymś w rodzaju baldachimu, spod którego zwisał gruby kask z luźno puszczonymi przewodami, najeżonymi przekaźnikami. To była moja służba zdrowia. Aparatura diagnostyczna i sprzężona z nią modulacja stymulatora.