Pośrodku kabiny stał podłużny stolik, fotel z punktowym oświetleniem, dwa zbiorcze ekrany: sterowania i łączności oraz pałąkowaty wylot syntetyzatora żywnościowego z odstającą łapą podajnika. Dwadzieścia lat na wikcie syntetycznym. Pomyślałem o jagodach w lesie i znowu musiałem się uśmiechnąć.
Wyłączyłem zasilanie hibernatora, po czym zatrzasnąłem klapę na głucho, starając się nie myśleć o dniu, kiedy otworzę ją ponownie, starszy o dwadzieścia lat. Następnie wróciłem na środek kabiny i zająłem się aparaturą.
Instrukcje odebrałem we śnie, nie po przebudzeniu, jak to zapowiedział Tarrowsen. Roztargnienie? Jak na jednego z szefów Centrali Lotów Pozaukładowych błąd świadczący dobitnie o stanie jego nerwów. Tylko że to tak dawno temu…
W każdym razie dwa małe datory umieszczone w hibernatorze nie zawiodły. Lista moich codziennych obowiązków zawierała kilkanaście pozycji. Zostanie mi dość czasu na życie towarzyskie.
Sprzężone rejony energetyczne subkontynentu pracowały normalnie. Strzałki w okienkach gigawatów stały bez drgnienia na zielonych polach. W zapisach kontrolnych nie było śladu jakiegokolwiek spadku mocy w całym dwudziestoleciu. Pogrążonym we śnie ludziom ani przez chwilę nie zagroziło niebezpieczeństwo przychodzące z zewnątrz.
Sprawdziłem także systemy łączności. Kiedy skończyłem, było dobrze po ósmej. Zjadłem spóźniony obiad i wróciłem do pracy. Przejrzałem węzły informatyczne w układach wewnętrznych bazy oraz jej receptory wysunięte na zewnątrz. Następnie posiedziałem jakiś czas w fotelu aparatury diagnostycznej. Tak jak się spodziewałem, w moim organizmie nie było. niczego, co mogłoby mi przysporzyć kłopotów ani jako pilotowi, ani świeżo upieczonemu anachorecie.
Postanowiłem uporać się tego dnia ze wszystkim, co należało załatwić przed przystąpieniem do codziennych zajęć. Przysunąłem fotel do przystawki rejestrującej, rozsiadłem się wygodnie i przełączyłem głowice na zapis, przekazany z identycznej jak moja bazy, w której ktoś nie znany mi z twarzy ani z nazwiska czekał dwadzieścia lat, aż przejmę po nim tę ciszę, koncentraty, pastelowe mruganie wskaźników, ekrany, a także chroniące przed wzrokiem nie istniejących przechodniów fałszywe głazy. Może zresztą jego baza udawała zabytkowy kościółek albo sadzawkę. Dla mnie nie miało to znaczenia. I tak nie wolno mi jej szukać.
Mijały minuty, z minut robiły się godziny, a przed moimi oczami przesuwały się nieprzerwanie wykresy i linie, informujące o wszystkim, co robił mój poprzednik. Kimkolwiek był, z pewnością znał się na rzeczy. I nie cierpiał na gonitwę myśli. Nawet przy zwiększonej częstotliwości odtwarzania, wykonywane przez niego czynności powtarzały się z regularnością przypominającą zapis pracy automatycznej pompy pulsacyjnej.
Około pół do dwunastej oczy zaczęły mi się kleić. Wstałem, zagotowałem wodę w promienniku i zaparzyłem kawę. Przynajmniej wody nie musiałem oszczędzać. Pomyślałem, w ilu miastach jeszcze do wczoraj obowiązywały okresowe ograniczenia przepustowości sieci wodociągowej i poczułem się raźniej. Nie do wczoraj.
Upłynie trochę czasu, zanim oswoję się z faktem, że miniona noc trwała dwadzieścia lat.
Wróciłem przed pulpit aparatury retrospektywnej i parząc wargi kawą ponownie uruchomiłem zapis.
Pobieżny rzut oka na licznik powiedział mi, że minęło siedemnaście lub osiemnaście lat od czasu, kiedy Ziemia zamilkła. Wyniki pomiarów przeskakiwały w nieznośnie jednostajnym rytmie, nie działo się nic, twarze Marteau, Oneski i innych Tarrowsenów pozostały martwe w mojej pamięci, milczące jak ich nie nazwane do końca obawy.
Nagle zapis rozwarstwił się. Matowe dotąd okienko stymulatora zamigotało. Na, ekran wybiegła pomarańczowa linia, która zaraz zmieniła się w ruchliwą sinusoidę.
Mijał dziewiętnasty rok samotnej pracy człowieka obnażającego teraz przede mną procesy zachodzące w jego centrach nerwowych. Wyobraziłem sobie, że liczył już nie dni, ale godziny. Może zbyt wiele uwagi poświęcił tej osobistej rachubie czasu?
Bęben aparatury rejestrującej zamarł z delikatnym pomrukiem. Dłuższą chwilę siedziałem nie robiąc nic. Wreszcie poprawiłem się w fotelu i cofnąłem zapis.
Rytm dnia mojego poprzednika uległ zakłóceniu. Dane liczbowe spiętrzyły się do tego stopnia, że komputer tylko zwalniając tempo projekcji był w stanie segregować informacje. Potem następowały długie okresy całkowitego zastoju. Wtedy nie zajmował się niczym. Poza sobą samym.
Bo jego stymulator pracował bez przerwy. Wzmacniał pola obiegające poszczególne ośrodki mózgowe, pobudzał je lub wyciszał, porządkował łączność wewnątrz organizmu. Kontrolny ekran aparatury upodabniał się momentami do rysunku dziecka, które chciało namalować las, ale straciło cierpliwość. Zapełniały go ciasno stłoczone barwne linie.
W pewnej chwili odezwała się fonia.
— Przestań histeryzować — mówił zachrypnięty męski głos. — W końcu to tylko polowanie. Wychodzisz, idziesz leśną dróżką i bach, bach! Kiedy indziej dałbyś wiele za taką zabawę…
— Nie lubię tego — padło w odpowiedzi. — Nigdy nie lubiłem. Polowanie to dobre dla dzieci bawiących się w łowców bizonów. Okrucieństwo jest podobno czymś naturalnym w psychice milusińskich…
— Okrucieństwo? — podchwycił z sarkazmem pierwszy. A więc przyznajesz, że chodzi tylko o zwierzęta…
— Niczego, do diabła, nie przyznaję — żachnął się drugi głos. — Nie lubię tego, powtarzam. Wszystko jedno, czy rzecz dotyczy zwierząt, czy…
— Istot, które polują… na ciebie? Zmartwiałem. Drugi głos?
Nie było drugiego głosu. Cały czas mówił jeden i ten sam mężczyzna.
Uniosłem się w fotelu. Odruchowo zerknąłem w stronę wyjścia, jakbym chciał się upewnić, czy zamknąłem drzwi. Poczułem wilgoć na karku. Przecież od początku wiedziałem, że nie może być dwóch głosów. Czy mój stymulator psychiczny także już pracuje?
— Nie wyjdziesz już dzisiaj — warknął głośnik.
— Dlaczego? Żeby się nie narażać?
— Bazy nie zaatakują. A jeśli nawet, to automaty poradzą sobie bez ciebie.
— Wyjdę.
— Z miotaczem?
— Nie. Z bukiecikiem fiołków. I dobrym słowem. Chwilę panowała cisza. Wreszcie zabrzmiało głębokie westchnienie.
— Wygląda na to, że mam dość. Jeśli się chwilę zastanowić, to naprawdę mam dość…
Głośnik zgrzytnął i umilkł. Jakby mówiący w tym właśnie momencie uprzytomnił sobie, że za ileś tam lat każde jego słowo będzie wysłuchane i zapamiętane. Nie za „ileś tam”. Kończył służbę. Za niespełna rok.
Niedawno. Bardzo niedawno. Unieruchomił mikrofony przy aparaturze rejestrującej. Szkoda. Usłyszałbym może, czego to i ja powinienem się obawiać.
Przepuściłem zapis do końca. Lampka kontrolna fonii nie błysnęła już ani razu.
Czegoś się jednak dowiedziałem. W dziewiętnastym roku służby człowiek obsługujący bazę w moim rejonie miał problemy z jakimiś zwierzętami. Czy były one jedynie płodem jego rozhuśtanej wyobraźni? Czy w ogóle chodziło o zwierzęta? Wspomniał, że sam mógłby stać się ofiarą. „Bazy nie zaatakują…” Szerszenie? Dziki? Niedźwiedzie? Na co polował i co mogłoby polować na niego?
Jeśli chodzi o mnie, także nie lubię polowań ani myśliwych. Za to lubię zwierzęta. Zobaczymy.