Ostatnie czynności, jakie wykonał mój poprzednik, polegały na sprawdzeniu automatycznej łączności i zespołów hibernatora. Przejrzał system awaryjny, zablokował wszystkie tory poza jednym zbiorczym, z wyjściem do innych baz, między innymi mojej, i poszedł spać. Nie wydarzyło się nic, co by mu w tym przeszkodziło.
Powinienem właściwie cały ten zapis odtworzyć ponownie, uprzednio zażądawszy od komputera szczegółowej interpretacji. Tylko że jakiekolwiek ostrzeżenia teraz, będą mieć dla mnie akurat taką wartość, jak uprzedzanie człowieka spadającego z mostu, że woda jest zimna.
Zrobię to, oczywiście. Jutro albo za kilka dni. On zaczął fiksować po dziewiętnastu latach. Mam czas.
Zwierzęta…
Wzruszyłem ramionami i wyłączyłem aparaturę. W czasie hibernacji nie miewa się snów. Gdyby nie to, jego sześćdziesięcioletnia noc dostarczyłaby mu mocniejszych wrażeń.
Wstałem, sprawdziłem zamknięcie drzwi i przeszedłem do łazienki. Postałem chwilę pod chłodnym prysznicem, po czym owinięty w szorstkie prześcieradło podciągnąłem rączkę klimatyzatora i ułożyłem się w rozkładanym fotelu. Był taki sam, jak w kabinach statków dalekiego zasięgu.
Zgasiłem światło i leżałem z otwartymi oczami. W pewnym momencie zdałem sobie sprawę, że czekam na jakiś dźwięk z zewnątrz. Wiatr, skradające się kroki, chociażby szelest liści.
— Zwierzęta — mruknąłem.
Przypomniałem sobie zające, kicające przez zalaną słońcem polanę, uśmiechnąłem się i zasnąłem.
Rozdział 4
Trawa sięgała miejscami do kolan. Ponad nią unosiło się nieprzerwane granie, stale na tych samych strunach. Miliony, miliardy owadów. W metalicznym akordzie nie sposób było wyróżnić brzęczenia wielkiego trzmiela, którego skrzętne zabiegi obserwowałem od kilku minut.
A jednak to także była cisza.
Centralka komunikacyjna w bazie rozdzielała cztery główne tory łączności. Pierwszy informował o pracy automatów, bezpośrednio dozorujących emisję i modulację pól siłowych wokół hibernatora, a także o warunkach panujących w jego najbliższym otoczeniu. Drugi biegł w kosmos. Z tej strony trudno było oczekiwać rewelacji, przynajmniej przed upływem dalszych dwudziestu lat. Za pośrednictwem trzeciego kierowałem urządzeniami własnej bazy. Mogłem programować sytuacje lub wydawać konkretne, pojedyncze polecenia.
Czwarty tor przebiegał przez sekcje aparatury diagnostycznej i kończył się w niewidocznych przystawkach, odbierających projekcję moich pól mózgowych. Był na stałe sprzężony z emitorami stymulatora, których rozmieszczenia w kabinie nie znałem dokładnie. Zresztą nie było mi to do niczego potrzebne.
Popracowałem chwilę przy tym czwartym torze. Odrobinę rozluźniłem program, podwyższając poziom progu zaburzeń. Nie chciałem, żeby korektura przywoływała do porządku moje nerwy i ośrodki mózgowe za każdym razem, kiedy na przykład przyjdzie mi ochota zaśpiewać.
Przed południem rozstawiłem automaty obserwacyjno-pomiarowe wokół bazy, uzbroiłem je w sygnalizację i niezależne bębny rejestrujące. Dokładnie jak w pierwszym dniu po lądowaniu na nieznanej planecie lub satelicie.
Sprawdziłem system alarmowy, zjadłem obiad i wyszedłem na powietrze. Szybko przekroczyłem pas gruntu oczyszczonego przez automaty, po czym kilkanaście minut walczyłem z kłębowiskiem kolczastych krzewów i zdrewniałych chwastów, zanim udało mi się wydostać na wolniejszy teren. Ześliznąłem się z jakiegoś obrosłego zielskiem pnia i wpadłem po kolana w wodę. Skąd tu woda? W całym Parku Świateł nie było jej na lekarstwo. Prawda, dwadzieścia lat temu. W sąsiedztwie metropolii.
Skacząc z kępy na kępę i czepiając się gałęzi osiągnąłem wreszcie polankę, widoczną ze szczytu bazy.
Słońce stało już nisko. Trawa, na której leżały wydłużone cienie, była chłodna. Zrzuciłem buty, kombinezon i w samych slipach wybiegłem na środek łączki. Polana wybrzuszała się w tym miejscu, tworząc okrągłe wzniesienie, jakby pozostałość po jakimś prehistorycznym kopcu. Na jego grzbiecie roślinność ścieliła się nisko przy suchym, twardym gruncie.
Ułożyłem się na wznak, z podkurczonymi nogami. Lewą rękę podłożyłem pod głowę. Palcami prawej zacząłem bezwiednie przebierać w grubych, lepkich źdźbłach. Nagle poczułem jakiś ruch i szybko cofnąłem dłoń. Mały czarny żuczek pogonił za nią i dopadłszy wskazującego palca przewędrował nim do nasady kciuka, gdzie przysiadł i przylgnął do skóry.
Nie potrafię powiedzieć, jak długo leżałem wpatrując się w bezchmurne niebo z pierwszymi blaskami zachodu i nie myśląc o niczym. W lesie, otaczającym łączkę, kilka razy coś zaszeleściło. Jakby jakieś zwierzę nie mogło się zdecydować, czy moja obecność na polanie jest dostatecznym powodem do pozostania w ukryciu.
Cisza.
Głęboko zaczerpnąłem powietrza. Poczułem się nagle młody. Przypomniałem sobie planety Alfy z ich zapachem nigdy nie wietrzonej cieplarni i bulwiastą, bryłowatą roślinnością. Pomyślałem o tamtejszym powietrzu, o pięknej może, ale męczącej grze świateł dwóch słońc. Uniosłem dłoń i poklepałem trawę, jak klepie się własnego, dużego psa. To mimo wszystko nieźle, że jestem tutaj.
Cisza.
Zabawne. Cokolwiek dotrze do moich uszu, wszystko, co mogę usłyszeć, szmery w lesie, szelest liści, pluskanie żab, czy chociażby wiatr, nie będzie niczym innym tylko ciszą. Tak jak przed uśpieniem ludzkości do ciszy należały pokrzykiwania rozbawionych dzieci, rozmowy z najbliższymi, plusk wioseł, łopotanie żagli i inne głosy dobre.
Czy takiej ciszy mógł bać się Marteau? Czy z niej wzięły się „zwierzęta”, do których strzelał człowiek pełniący służbę przede mną?
Ptaki. Wszechobecny świergot harmonijny, sferyczny. Przymknąłem oczy i spróbowałem wyłapać melodię pochodzącą od jakiegoś jednego śpiewaka. Na próżno. Przymknąłem oczy i wtedy po raz drugi usłyszałem dzwony.
Milczenie przestrzeni jest pozorne. Mózg i ciało pilota są spięte szlakami informatycznymi z każdym elektronicznym czy fotonowym nerwem statku. Obserwując setki wskaźników przyjmuje ich drgania jako sobie tylko zrozumiałą mowę. Patrząc w punkciki gwiazd widzi bliskie eksplozje protuberancji, słyszy ciągły grzmot plazmowego ognia. Poza zasięgiem fonii, w obszarze rozdziału czasowego, w kabinach rzadko pada jakieś pojedyncze słowo. Uwagi pilota nie zakłóca najcichszy dźwięk. Tylko, czy to jest cisza?
Poczułem chłód. Wędrujący ze słońcem cień dotarł do miejsca, gdzie leżałem.
Otoczenie tego wzgórza, trawa, poszycie, woda, drzewa, nawet powietrze, są pełne życia. Ale to jest cisza.
I jeszcze coś. Tamten pozornie martwy świat jest obcy. Pozostaje obcy nawet po latach służby. Trudno mówić o milczeniu przestrzeni, która w milionowej części sekundy, bez ostrzeżenia, może zadać cios śmiertelny dla statku i załogi. Cios, nie do przewidzenia przez najprecyzyjniej zaprogramowane automaty.
Tutaj jest Ziemia. Z jej kilkunastoma miliardami mieszkańców, z których każdy zużywa tyle energii, ile jeszcze trzysta lat temu przypadało na jedno europejskie miasteczko. Ziemia, bez skrawka wolnej przestrzeni, podzielona z dokładnością do centymetrów na aglomeracje przemysłowe, mieszkalne, drogi i rezerwaty. No i podmiejskie pasy ochronne, jak ten, którego częścią jest Park Świateł.
Teraz miasta milczą naprawdę. Jeśli będąc na Ziemi słyszę tylko szum drzew, głosy ptaków, brzęczenie owadów, myszkowanie małych zwierząt, to jest tak samo, jakbym w martwym kosmosie nie słyszał nic. Czy zatem i teraz, tutaj, nie powinienem być stale czujny, stale gotowy do odparcia niespodziewanego uderzenia?
Zamajaczyła mi przed oczami twarz profesora Marteau. Zadźwięczały mi w uszach słowa Tarrowsena. „Nie wiesz, czym jest cisza… na Ziemi. Nikt tego nie wie…”