Znowu coś zaszeleściło. Uniosłem się na łokciach. Przebiegł mnie dreszcz. Trawa zwilgotniała. Drzewa już pociemniały, tylko po przeciwnej stronie polany świeciły jeszcze wierzchołki wysokich buków.
Wstałem, wróciłem do miejsca, gdzie zostawiłem kombinezon i buty, ubrałem się i bez pośpiechu ruszyłem w stronę bazy. Tym razem obszedłem mokradła z przeciwnej strony.
Przed wejściem zatrzymałem się i chwilę nasłuchiwałem.
Nie. To tylko cisza.
Następnego dnia rano włożyłem treningową bluzę z całą jej aparaturą i wybrałem się do miasta. Przeszedłem kilka metrów, stanąłem i zastanowiłem się. Wreszcie, wzruszając ramionami, zawróciłem i zabrałem podręczny analizator oraz miotacz.
Kiedy po dwóch godzinach szarpaniny z kolczastym poszyciem wyszedłem wreszcie na równinę, moja bluz& stała się ciężka od potu. Lepkie strużki wędrowały mi przez plecy i brzuch do nogawek spodni. Zdawało mi się, że cały nasiąkłem jak gąbka.
Poszycie było tutaj skąpe. Pomiędzy brzózkami i topolami prześwitywały polanki, porosłe gęstą, ale niską trawą. Zatrzymałem się, zdjąłem bluzę i powiesiłem ją na gałęzi, żeby trochę przeschła. Pochodziłem między drzewami, aż mój oddech odzyskał zwykły rytm. Zrozumiałem teraz, co oznacza powiedzenie „dziewicza puszcza”.
Uruchomiłem nadajnik. Wezwałem uniwersalny automat i poleciłem mu wyciąć drogę między wejściem do bazy a miejscem, gdzie stałem. Sprawdziłem kierunek i przełączyłem nadajnik na namiar.
Miasto było o krok. Przez drzewa dostrzegałem szklane lśnienie ścian, a także fragment białego pasa pierwszej napowietrznej estakady. Nie dobiegał stamtąd żaden, najcichszy bodaj, dźwięk.
Na dobrą sprawę nie mam tam czego szukać. Mogę co najwyżej sprawić kłopot automatem konserwującym. Chyba przewidziano w ich programach spotkanie z człowiekiem. Zależy, czego właściwie bali się autorzy tych programów. Ba, ale oni sami nie wiedzieli przecież, czego się boją.
Tak czy inaczej do miasta pójdę później. Najpierw obejrzę ten skarb, przy którym waruję niby stary indyjski okularnik.
Wymontowałem nadajnik i położyłem go pod drzewem, żeby mój automat mógł nadal pracować w lesie i żeby nie pomylił kierunków. Wciągnąłem wilgotną jeszcze bluzę i ruszyłem przed siebie. Co najmniej osiem kilometrów. Zdążę się rozgrzać.
Powietrze drżało jak nad rozpaloną pustynią. Momentami wydawało mi się, że wyczuwam pod stopami delikatne mrowienie gruntu. Znajdowałem się już w zewnętrznej strefie aktywności głównego pola siłowego.
Widnokrąg przesłoniła niebieskawa chmura, w kształcie regularnej, gigantycznej półkuli. Zrobiłem jeszcze kilka kroków i zatrzymałem się.
Chmura była półprzezroczysta. U jej podnóża zawisła pozioma płaszczyzna, unosząca się mniej więcej pół metra nad powierzchnią ziemi. Wytężyłem wzrok i dostrzegłem wewnątrz niejasne, tarasowate spiętrzone kształty.
Tuż przede mną zaczynał się pierścień nagiego gruntu. Pokrywała go gruba warstwa kurzu. A raczej drobniutkiego miału, jakby bazaltu rozpylonego w potężnych młynach. To nie było złudzenie, te ledwie wyczuwalne drgania powierzchni. Pod pokładem gleby biegło tutaj tysiące nici wiążących generatory i głowice stymulatorów pola.
Bardzo powoli, gotów w każdej chwili odskoczyć, posunąłem się jeszcze krok do przodu. Uniosłem nogę i końcem buta dotknąłem miejsca, gdzie ucięta jak nożem darń przechodziła w miałki piasek.
Pierwsza, zewnętrzna bariera. Bierna. Inaczej mówiąc to, z czego obecnie budowano, na przykład, kabiny naziemnych pojazdów. Dokładnie taki sam opór stawiała niewidoczna burta wehikułu, który czekał na nas koło portu orbitalnego.
Pas sproszkowanej gleby liczył mniej więcej dwieście metrów szerokości. Dalej wyrastała owa brudnoniebieska chmura, z bliska niepodobna już do kopuły. Nie byłem pewien, czy cienie w jej wnętrzu mają jakiś związek z tym, co naprawdę tam się znajduje, czy to tylko gra świateł.
Powiedziano mi, jaką przestrzeń zajmie centralny hibernator. Co innego jednak wiedzieć, a co innego zobaczyć na własne oczy. W takich niebieskawych obłokach spoczywa teraz ludność mojej planety. Ile jest podobnych miejsc? Sto? Tysiąc? Nieważne. Ile by ich nie było, zajmują wielokrotnie mniej miejsca, niż rozsiane po całej Ziemi cmentarze.
W odległości iluś tam metrów czy kilometrów śpi Avia, moi rodzice, krewni. Dlaczego, u licha, kiedy zastanawiałem się, jaki obszar zajęły hibernatory, przyszły mi na myśl akurat cmentarze?
Avia. Przez chwilę usiłowałem wyobrazić sobie jej twarz, uśpioną, nieruchomą, zimną. Twarz królewny z bajki. Nic z tego. Próbowałem dojść, czemu tak jest i zrozumiałem, że brakuje mi wyrazu jej oczu. Była ślepa. Ale to jeszcze nic. Im dłużej myślałem, tym bardziej jej rysy rozmywały się w nieskończonym szeregu innych twarzy, równie zastygłych i niemych. Tkwiły w niebieskiej mgle i wszystkie były takie same.
Odwróciłem się i zacząłem iść w stronę miasta. Przeszedłszy kilkadziesiąt metrów zatrzymałem się i głęboko odetchnąłem. Pobiegłem wzrokiem ku lśniącym w słońcu obwodnicom i górującym nad nimi budowlom. Coś zmieniło się w otoczeniu.
I nagle uderzyła mnie cisza. Ta sama, z którą zżyłem się już od wczoraj. To nieważne, że teraz nie było w niej ptaków, szmeru liści, a nawet ruchu powietrza. Znałem tę ciszę i czułem się w niej bezpieczny. Tak przynajmniej myślałem.
A jednak było to jak uderzenie. Przeniknął mnie lodowaty dreszcz. Wyobraziłem sobie, że cały ogrom hibernatora sunie za mną z rosnącą szybkością, ale nie mogłem odwrócić głowy, żeby spojrzeć do tyłu. Tak właśnie pustka przestrzeni daje czasem odczuć pilotowi, że jest pustką pozorną.
Mijały minuty. Stałem jak porażony, patrząc niewidzącymi oczami na bielejące pośrodku kotliny miasto, przypominające ułożoną z klocków makietę. W pewnej chwili pomyślałem o stymulatorze psychicznym.
Ta myśl mnie otrzeźwiła. Żachnąłem się i odwróciłem. Wzgórze zbudowane z matowej mgły trwało w ponurym bezruchu. Wzruszyłem ramionami i zacząłem iść równym, odmierzonym krokiem prosto w stronę zabudowań. Przeciąłem dojazdową tachostradę, potem drugą, pasy kolei magnetycznej i łańcuszki nadajników prowadnic ruchu indywidualnego, aż wreszcie wszedłem w cień leżący pod wiaduktem obwodnicy. Widniejące na horyzoncie wzgórza, z ukrytą na szczycie jednego z nich bazą, wydawały się oddalone najwyżej o kilkaset metrów. Dotychczas bywało tak tylko wysoko w górach, przed deszczem.
Wyszedłem na słońce i zatrzymałem się. Na moment przymknąłem oczy. Nic mi to nie dało. Potrząsnąłem głową. Spojrzałem ponownie.
Przede mną, w odległości niespełna dwudziestu metrów, widniał krąg świeżo wypalonej trawy.
Rozejrzałem się dokoła, a następnie zacząłem lustrować najbliższe zabudowania miasta. Długo wpatrywałem się w ślepe, lśniące fasady, przedzielone szczelinami błękitnych prześwitów, w płaskie dachy, zwieńczone dyskami anten. Nic. Na tarasach lotnisk równe rzędy kolorowych punkcików, trwających w bezruchu.
Poniżej ta sama doskonała martwota. Spokój wygasłych planet, z których uciekło powietrze. Patrząc pierwszy raz na odłupane okruchy skał nie wie się, czy runęły one przed sekundą, czy miliony lat temu.
Nawet najlżejsze tchnienie nie poruszało gałęzi drzew sięgających z poziomu zerowego do najniższych płaszczyzn komunikacyjnych.
Teraz dopiero oderwałem wzrok od miasta i zająłem się moim odkryciem.
Podszedłem bliżej.
Na obrzeżu wypalonego koła źdźbła trawy były suche i poskręcane, jakby tylko liźnięte płomieniem. Zaraz dalej żółte wióry ustępowały warstwie popiołu. Pośrodku widniało niewielkie wypiętrzenie, jakby nie dopalone resztki konarów lub pokryty kopciem kamień.