Ognisko. Jednak nie widziałem w życiu ogniska, po którym pozostałby popiół czarny jak sadza. Gdybym ujrzał taki krąg poza światem bliskich planet, wiedziałbym, co o tym myśleć.
Tu była Ziemia. Chwilowo pozbawiona mieszkańców. Nad ich snem czuwają automaty i tacy jak ja.
Oto co czuł Robinson, odkrywszy na swojej wyspie ślad ludzkiej stopy. Nikt nie miał prawa palić tutaj ogniska. Poza mną nie ma istoty, której wzrok mógłby przebiegać tę przestrzeń. Sama myśl o kimś takim graniczy z obłędem.
Schyliłem się i roztarłem w palcach szczyptę popiołu. Był tłusty. Nie dawał się zdmuchnąć, pozostawiał na skórze czarnobrązowe smugi.
Pogrzebałem w zgliszczach. Nie pozostało śladu drewna ani innego materiału, nic, co pozwoliłoby odgadnąć, czym się posłużono wzniecając ogień. Jedno nie ulegało wątpliwości. Nie zrobiono tego dwadzieścia lat temu.
Wstałem. Odszedłem kilka kroków i starannie wytarłem dłonie w trawę. Nie udało mi się całkowicie pozbyć tłustych śladów. Odruchowo sięgnąłem do pasa, tam gdzie zwykle trzymałem zapasowe próżniowe rękawice. Znowu stałem się pilotem. Pomimo, a może właśnie dlatego, że byłem na Ziemi. Na Ziemi, która nagle okazała się obca.
W otaczającym mnie krajobrazie nie zaszły żadne zmiany. A jednak to już inny krajobraz.
Wyprostowałem się i ruszyłem w kierunku ślimacznicy, wyprowadzającej na najniższy poziom. W pewnej chwili odruchowo sięgnąłem do miotacza i poprawiłem go na ramieniu, przesuwając gruszkowaty uchwyt bardziej do przodu. Właśnie tak, jakbym patrolując nieznany glob, opuszczał rejon lądowiska.
Minęło południe. Jeśli chcę przed wieczorem wrócić do bazy, powinienem wziąć się w garść. Szybkim krokiem przemierzyłem ostatni odcinek drogi. Po pięciu minutach postawiłem stopę na stromej estakadzie.
Zadźwięczało. Z góry odpowiedziało echo. Coś się obudziło. Nie zwalniając tempa marszu uderzyłem stopą raz i drugi. Dźwięczny, głęboki ton. Zabawne. Nigdy nie myślałem, że te gazolitowe płyty mogą działać jak membrany. A z nich przecież zbudowano wszystkie płaszczyzny, tworzące poszczególne poziomy, oraz ich konstrukcje nośne. A także fundamenty większych gmachów, osadzonych w skale macierzystej, szczytami sięgających prawdziwego nieba. Bez pośrednictwa holowizji.
Na drugim poziomie opuściłem ślimacznicę i wszedłem pomiędzy domy. Ulice i chodniki na wszystkich piętrach wyglądały jak świeżo zlane wodą i wyszczotkowane. Moje niedawne rozważania o spotkaniach z automatami były bez sensu. Cokolwiek przewidziano w ich programach, robiły to w nocy.
Równie świeżo prezentowały się skwery i kwietniki. Nigdzie nie udało mi się wypatrzyć choćby najmniejszego strzępu folii. Wyloty pochłaniaczy lśniły jak wypolerowane. Przechodząc obok jednego z nich, musnąłem palcami krawędź jego otwartej paszczy. Wyczułem leciutkie drżenie. Jak za dawnych, dobrych czasów. Ładunek elektrostatyczny, różny od ładunku ulic. Pomyślałem, że powinni byli zafundować mi taki odkurzacz w bazie na wzgórzu. Widocznie uważali, że nie będę śmiecił. Chociażby dlatego, że nie groziło mi rozpakowywanie sprawunków. Ani usuwanie odpadków z kuchni.
Pogrążałem się wciąż głębiej w milczące, sterylnie czyste ulice, przepływające pod liniami komunikacyjnymi lub ostrymi łukami mknące ku wyższym kondygnacjom. Chodniki i eskalatory błyszczały szklanymi uchwytami. Wydawało się, że wystarczy podejść i dotknąć je nogą, żeby podjęły pracę, ruszyły w górę i w dół, we wszystkich kierunkach.
Nie wiem, kiedy znalazłem się w centrum dzielnicy. Dawniej dojście tutaj z obrzeży miasta zabrałoby mi co najmniej trzy godziny.
Stanąłem przed strzelistą bryłą Banku Informacyjnego. Patrząc w górę widziało się rożek błękitnego nieba. Górne poziomy sąsiednich zabudowań opływały gmach, wiążąc się z nim jedynie tasiemkami napowietrznych chodników.
Podszedłem bliżej i przeczytałem znany mi dobrze napis, widniejący na białej tablicy. Jako dziecko przychodziłem tu nieraz z dziadkiem, aby spytać o rozwiązanie jakiegoś równania, komunikację z Australią, o pogodę na południowej półkuli Ganimeda lub coś równie mi zbędnego. Rozumowałem tak: jeśli przejawiam zainteresowanie podobnymi sprawami, to znaczy, że tego właśnie wymaga sytuacja. A więc jestem dorosły.
Każde z następnych pięter banku przeznaczone było dla węższej grupy odbiorców. Do szczytowego wstęp mieli tylko członkowie Akademii i Rady Naukowej Administracji. Zasiadali przed ekranami węzłów zbiorczych światowej sieci komputerowej. Pytania, jakie wówczas stawiano, mogły dotyczyć jedynie optymalnych wariantów rozwiązań generalnych.
Poszedłem dalej. Dotarłem na najwyższy poziom i skierowałem się w stronę parku otaczającego zabudowania Centrali.
Brama, którą ostatni raz przekroczyłem trzy dni temu, to znaczy trzy dni i dwadzieścia lat, stała otworem. To mnie zastanowiło. Nawet w normalnych czasach warowały przy niej dniem i nocą dwa automaty. Szpalery 'krzewów wytyczające drogę dojazdową do głównego pawilonu były nierówne i zaniedbane.
Nie lepiej przedstawiał się obszerny plac, na którym parkowały pojazdy służb łączności. Maszyny stały w ciasnym szyku, stłoczone jedna przy drugiej, ale pomiędzy nimi walało się mnóstwo jakichś starych pojemników, arkuszy folii i skrawków taśm magnetycznych.
Ominąłem dwa szczelnie zamknięte pawilony i skierowałem się w stronę gmachu, w którym odbyłem pamiętną rozmowę z profesorem Oneską. Tutaj znowu zastałem drzwi otwarte, jakby wewnątrz ktoś na mnie czekał. Ktoś, kto przyszedł o umówionej porze i nie był zadowolony stwierdziwszy, że się spóźniam.
Nie próbowałem jechać windą. Wdrapałem się po stromych schodkach na samą górę, gdzie zwykle można było zastać Tarrowsena. Stalowym pomostem poszedłem do końca korytarza. W pewnym momencie ujrzałem na podłodze wąski klin światła. Drzwi gabinetu były uchylone. Wewnątrz paliły się lampy.
Moje palce powędrowały do uchwytu miotacza. Przypadłem do ściany. Czekałem minutę, może dwie. W ciszy słyszałem uderzenia własnego serca. Z dołu dobiegł jakiś przeciągły szmer. Umilkł.
Pomyślałem, że ktoś zamknął bramę. Wstrzymałem oddech. Nic. Cisza. Tak samo wewnątrz oświetlonego gabinetu.
Wpadłem w pasję. Mniejsza, czy odcięto mi odwrót i kto to mógł zrobić. Wiem jedno. Nie będę z tym kimś grał w ciuciubabkę.
Oderwałem się od ściany i dopadłem drzwi. Uderzyłem w nie łokciami.
Niepotrzebnie się wysilałem. Kwestię tych drzwi ktoś rozwiązał już za mnie. Lewe skrzydło było wyrwane z zawiasów. Przy pierwszym dotknięciu osunęło się i z ogłuszającym plaśnięciem upadło na podłogę. Skoczyłem do środka.
Przewrócony stół. Rozwleczone bębny przystawek pamięciowych. Strzępy taśm zalegają dosłownie wszędzie.
Ale w gabinecie nie było nikogo. Ktoś, kto chciałby się tutaj schować, musiałby wpierw sięgnąć po buteleczkę, z której piła Alicja, by zmieścić się, w krainie czarów.
Co zaszło w tym pokoju? Czy któryś z dysponentów Centrali wchodząc już owego wieczoru do hibernatora przypomniał sobie nagle, że nie załatwił czegoś niesłychanie pilnego?
Rozsądek odrzucał takie tłumaczenie. Ale czy istnieje inne? A co z zieleńcem otaczającym pawilony? Otwartymi bramami?
Pomyślałem o odgłosach, które przed chwilą dobiegły z dołu. Wrócę do tego gabinetu. To nie ulega wątpliwości. Może niejeden raz. Ale teraz muszę się przekonać, co słychać na parterze. Jeśli zastanę drzwi zamknięte…
Nie dbając już o zachowanie ostrożności zbiegłem po schodach. Rozdzwoniły się jak kowadło w zabytkowej kuźni. To już nie należało do ciszy. Ale gdyby nie ona, nie wiedziałbym, że tak hałasuję.